Mocnym składem Katarzyna, Marcin, Tomasz i Piotrek, z impetem otworzyliśmy sezon na szlajanie się po Polsce południowej.
Samo wspinanie, jak to wspinanie: OSy, loty, "Tomeeek, ściągnij mi ekspresy!", "Suka!" (to nie przekleństwo, suka to samica psa), posuwanie małpy na grigri a w tle grzmoty skradających się między promieniami słońca burz (nawet szamańskie pieśni konkurencyjno-zaprzyjaźnionych zespołów nie powstrzymały deszczu). Co do obiektywnych trudności napotkanych podczas wspinania, było trudno. O wyceny trzeba pytać kogoś kto w topo patrzył. Na szczęście opady deszczu zaczynały się w momencie, w którym już nikomu nie chciało się wspinać (ale głupio było się do tego przyznać) i stanowiły najlepszą wymówkę, żeby iść na jedzenie. Z kulinarnych patentów: Kaśka negocjuje ceny, nie zamawiamy grzanego wina, jajecznica na śniadanie daje nie tylko siłę, ale też masę.
Wieczory minęły na tarasowym piwie, hazardzie, filmach z górami w tle i sprawdzaniu, czy napiętą taśmą da się wyrwać słupek ogrodzenia... da się!
W drodze powrotnej Marcin dokonał na którymś zakręcie tuningu układu wydechowego i samochód zaczął pracować jak Ford Focus WRC, niestety bez wzrostu przyspieszenia. Na szczęście bez większych przygód, w oparach Pb95 dotarliśmy do domu.
W ramach nauki hiszpańskiego poznaliśmy słowa: verde, carbon i tetas grandes.
Na przyszły raz, trzeba uważać na grasujące po okolicy rysie, czają się na nierozważnych wspinaczy! :)