piątek, 13 lipca 2012

Norweskie niewspinanie


Wyjazdy robione "last minute" zawsze są najlepsze. Krótka piłka, krótko ścięta, 3 dni na przemyślenie wszystkich za i przeciw i jedziemy. Ucieczka od codzienności w elitarno-kameralnym towarzystwie, Monia, Tomek i ja. Właściwie to nie jedziemy a lecimy, oczywiście po taniości, wiec i tania linia. Zrywka w środku nocy, ładujemy się w samolot ściśnięci w fotelikach, z nogami podwiniętymi pod d***. W kabinie nie ma na nie miejsca.
Piękne widoki przez okno,
- Monia, patrz, Hel!
- To jakieś jezioro, daj spać.
Potem wpadamy w strefę norweskiej pogody, wiec przysypiam zwinięty w fotelu. Ile można gapić się na chmury? W Stavanger wymieniamy Airbusa A330 na Yarisa 1.2, zwanego dalej z niemiecka, das mobilhome. Płacimy haracz za miejsce parkingowe i zwiedzamy Stavanger. Miasto ładne, takie północne, urzekło mnie. Drewniane domki, tłuką muzułmanów, drogie jedzenie. Nie chcemy wyjeżdżać. Na szczęście wyje**** nas policja, wiec ruszamy podziwiać dziką naturę, skażoną tylko punktem do pobierania opłat drogowych. Po pierwszym wodospadzie zrozumieliśmy, dlaczego woda w sklepach jest tylko cytrynowa i tylko po 15zl. Do końca wyprawy jedynymi płynami, jakie kupowaliśmy były browary. Nocleg na parkingu, na 2 miejsca parkingowe, miękki asfalt, luksus. Na jednym miejscu mobilhome, na drugim namiot. Rano budzi nas delikatne stukanie kropel wody o namiot/dach samochodu. Na śniadanie przenosimy się pod wiadukt. Po małej wtopie z wycieczk
ą statkiem po fiordach, jedziemy zadekować się na campingu Prikestolen. Sympatyczna blondyneczka sprzedaje nam namiary na prom, tym razem bez wtopy, jedzenie, but w podłogę całą drogę do portu (silnik 1.2 a my zaraz po jedzeniu). Ładujemy się na prom do Lysebotn. Kiedy przychodzi do płacenia okazuje się że w Norwegii wymawiają "300 koron", zupełnie jak "220" :). Stoimy na pokładzie, fala chlapie, deszcz leje, szczyty ukryte w burzowych chmurach. Drżę z zimna i gapię się na ścianę wody. Nie tak było na folderach reklamowych. Dopływamy w końcu do Kieraga, 1000 metrów ściany, foki, orły, skoczkowie BASE nad głowami. Wychodzi słonce, Norwegia zmienia się nie do poznania. Dopieszczeni widokami i odrobiną słońca wracamy zadowoleni na camping. Wieczorny deszcz nie robi na nas wrażenia, otwieramy wino. Następny dzień to górska wycieczka na Prikestolen. Czas podejścia skracamy o polowe, slalomując miedzy hiszpańskimi turystami. Na szczycie podziwiamy najpierw chmury w dole, potem tłumy turystów. Każdy prześwit (w chmurach i/lub tłumie) wywołuje szybsze bicie serca. Ładne widoki tez trzeba dawkować, bo inaczej powszednieją. Szybkie zejście, właściwie zbiegniecie po kamieniach i w dalsza drogę. Zwiedzamy pradawne runy, kościoły, miasteczka, młyny, wodospady, elektrownie, jemy łososia w ogromnych ilościach. Kolejne noclegi trafiają nam się na polu nad strumieniem i na kawałku trawnika przy drodze. "Czy ten dom jest na pewno dalej niż przepisowe 150 metrów?" Gdzie jak gdzie, ale w Norwegii na łamanie prawa nas nie stać, mimo że niektórzy w HP pracują :P. Kąpiele w strumieniu i fiordzie, skakanie po wodospadach oraz otrzymywanie ulotek o nieopłaconym miejscu parkingowym, staja się codziennością. Uderzamy na płaskowyż, żeby zobaczyć największy wodospad w Norwegii. Tomek zaopatruje się w koszulkę z łosiem, która prezentuje nam potem przez 4 kolejne dni ;). Jadąc w dół palimy na zmianę klocki hamulcowe i sprzęgło. Przed Bergen nasz wybór noclegu pada jednogłośnie na pięknie położony przy kamieniołomie i castoramie camping. Przynajmniej ciepła woda jest bezpłatna. Wieczorem zaliczamy zgon, bardziej ze zmęczenia niż nadmiarów alkoholu. Znowu kładziemy się o zachodzie słońca (czyli koło 1 w nocy;)). Od rana bierzemy się za zwiedzanie Bergen. Ciekawa starówka, drogi targ rybny, znowu tłumy Hiszpanów. Pierwszym moim instynktem jest ucieczka z tego miasta w dzicz, w której spędziliśmy ostatnich parę dni. Miasto jest dosyć małe, szybko odznaczamy na mapie miejsca obowiązkowe do zobaczenia. Czas wyznaczony przez zegar parkometru dobiega końca i nie ukrywając radości lecę do samochodu. Zamiast podjechać po Monię i Tomka gubię się w tej metropolii i spotykamy się dopiero gdzieś na przedmieściach. Najciekawszą atrakcję dnia oglądamy z brzegu, bo ostatni prom na wyspę-muzeum właśnie odpłynął. Do wieczora zaliczamy jeszcze jeden młyn, kościół i kilkadziesiąt kilometrów polnych dróg, w poszukiwaniu noclegu. Wszystko jest "private property, no camping", poza parkingiem pod opuszczonym hotelem. Okolica upiorna, przypominamy sobie wszystkie opowieści o zombie w opuszczonych hotelach. Na szczęście po okolicy grasują tylko niedźwiedzie (hihi ;)). Ostatni dzień schodzi nam na oglądanie widoków z okna samochodu, pływanie promami i jedzenie lodów pod kościołem. Żulenie się to jednak mamy już we krwi. Nocleg w samochodzie na parkingu, oraz w hali odlotów dają nam w kość. A przecież w "kissing area" były takie wygodne kanapy... Rano wciskamy się do samolotu do Warszawy, razem z grupką ciężko spracowanych, zataczających się ze zmęczenia, polskich robotników. Na pewno ciężko pracowali uprzedniej nocy. Nie podziwiamy widoków z okna samolotu, zwijamy się w fotelach i czekamy na lądowanie. W Warszawie rozchodzimy się w 3 strony świata, zjeść coś w normalnej cenie i wyspać w wygodnych warunkach. Szybko wracam do tak zwanej szarej codzienności, przeszkadza mi w tym tylko Lysefjorden i Kierag, ściana 1000 metrów. Dzięki towarzyszom doli i niedoli za wspólną przygodę.