piątek, 9 sierpnia 2013

Głupi ma szczęście, czyli alpejskie wspinanie

Jakby przedstawić ten wyjazd w liczbach: 4 dni, 3000km samochodem, parę ładnych kilometrów podejścia, prawie 800 metrów zrobionych w pionie. W rejonie Bergell odbywał się obóz wspinaczkowy UKA. Monika pojechała tam ze swoją partnerką Agnieszką. Nie chcieliśmy być gorsi. Pojechaliśmy z Maćkiem - Ostrym, z którym ostatnio wspinałem się w Chorwaji, 5 lat temu. Przewidywny czas dojazdu, 3 nad ranem, plan to wyspać się i ruszyć w sobotę w ścianę. Przypadkiem dowiaduję się że nie zostajemy do środy, bo w środę Maciek musi być w pracy i nie dostał 3 dni urlopu. Naturalnie przez różne opóźnienia docieramy na camping o 5 rano, rozstawiamy namioty i kładziemy się spać.
Nie mogę zasnąć, zbierają się ponure myśli, w sobotę się nie powspinamy a we wtorek już wracamy. Cała podróż jest bez sensu. O 9 nie mogę już wytrzymać w namiocie, z upału. Na szczęście włącza mi się optymizm, może jednak jakiś teren dziś urobimy? Wstajemy, jemy coś na szybko i o 10 jedziemy wyciągiem w góry. Podejście to kolejny strzał w kolano. Ja robię je w 30 minut, Maciek w 60. Żaden z nas nie jest tym zachwycony.
Wchodzimy w sportowo obitą ścianę, 5 wyciągów po leżącym niczym, kto się boi ten nie stoi. Po 75 minutach jesteśmy na szczycie. W ścianie to ja jestem tym wolniejszym i muszę podbiegać żeby nie opóźniać zespołu. Humor się poprawia, jest ładnie, słonecznie i ciepło. Mamy szansę zawalczyć tym tempem o jakiś szczyt. Zjeżdżamy w doł koło 15, z pierwszą drogą na koncie, "Wodna Symfonia". Po 18 docierają do Szwajcarii dziewczyny, mój dobry humor osiąga wyżyny ;). Jedziemy coś zjeść do Włoch. Ostry zapomniał dokumentów. Jedziemy coś zjeść do Włoch po raz drugi. Każdy wrzuca w siebie kotleta albo inny kawał mięsa.
Drugiego dnia za namową dziewczyn idziemy na drogi na Punta Albigna, one na trudniejszą "Modern Times", my na "Meuli Route". Kawał solidnego wspinania w zacięciach i kominach. Rozgrzewka na płytach dnia poprzedniego okazuje się przydatna. Ostry dowiaduje się że w trudnościach powinien więcej brzuch klinować, ma tu spore możliwości ;) Po drodze nawiązujemy nowe znajomości z okolicznymi zespołami szturmującymi górę. Drogi kończą się 200 metrów przed szczytem. Na wejście na top brakuje czasu, więc góra nie została zaliczona :P. Zejście to wyścig do kolejki, w którym pomaga nam ekipa niemieckich wspinaczy, zakładając poręczówki w co trudniejszych miejscach. Jest tylu ludzi czkających na zjazd że zamiast o 16:45 jedziemy godzinę później, wpychając się do przeciążonego wagonika wbrew krzykom i protestom rzymskich matron. Na kolecję szef kuchni poleca makaron z sosem i parówkami. Z zazdrością patrzę na kuskus Moniki ;) Wieczór ratuje dobre towarzystwo i dobre wino.
Następny dzień to przeprowadzka do schroniska z przerwą na wspinanie na Spazzacaldeira. Od rana nam to nie idzie, pakujemy się powoli, koło 10 jesteśmy na górze, nie możemy się zdecydować w którą drogę wejść. Ja prowadzę pierwszy, wiele wariantów do góry, ostatcznie wbijam się w ospitowany filar, tak mi z topo pasuje. Noga wyjeżdża a ja odpalam prawie do stanowiska. Druga próba jest lepsza, na końcu wyciągu zdejmuję karabinki z camów, bo zabrakło ekspresów. Stanowisko, rzut oka w lewo, górę, trawers w prawo, nie mam koncepcji jak iść dalej. Wspinanie nam nie idzie i to widać. Poddajemy się po 2 wyciągach, zjazd jest przynajmniej wesoły, zwłaszcza zrzucanie liny ;).
W schronisku spotykamy zaprzyjaźnioną ekipę Niemców, jest sympatycznie. Znowu daję się nabrać na stary numer z wymawianiem 50 CHF jak 15. Obiad może konkurować z moimi parówkami bolognese z dnia poprzedniego. Rewolucja gwarantowana. Wieczór spędzamy na kamieniu z butelką wina i widokiem na burzę.
Poranek wita nas lampą. Idziemy na Bio Pilar, droga "Via Miki". Pod ścianą chcemy zrezygnować, wygląda trudno, dziewczyny walczą w pocie czoła, my mamy gorzej, musimy dźwigać nasze cięższe chromosomy XY ;) Nie mówiąc już o długości stopy. Albo robimy drogę albo podwijamy ogon i wracamy do domu. Nie ma wyboru, trzeba zawalczyć. Startujemy, jest trudno. Ha! Ale nie na tyle żeby się wycofać. Szybko doganiamy dziewczyny i robimy zamieszanie na stanowiskach. Przejściom trudniejszych momentów towarzyszy okrzyk bojowy małej dziewczynki, oraz moje "nie, nie, tutaj po prostu nie możesz odpaść". 7 zuchwałych wyciągów później stajemy na szczycie po pięknym płytowo/zacięciowym wspinaniu.
Schodzimy piargiem do ścieżki, potem schronisko, kolejka i już na dole. Jedziemy zjeść coś porządnego, po parówkach i zupie z kapusty zasłuzyliśmy na dobre jedzenie. Jedziemy do Włoch, wszystko pozamykane. Zdesperowani przekraczamy granicę szwajcarską i jemy najdroższą i najgorszą lasanię w moim życiu. Je**ć Szwajcarię, tylko góry mają fajne.
Pakujemy się w samochód, zostawiamy za sobą zespół Monika-Agnieszka oraz górskie szczyty. Za nami zamyka się okno pogodowe w które jak się okazało wpasowaliśmy się idealnie. Głupi ma szczęście ;). Przed nami 1500km asfaltu. W Warszawie jesteśmy o 7 rano. Ostry idzie do roboty, ja mam zamiar się wyspać. W czasie kiedy piszę te słowa, dziewczyny dalej walczą w Alpach, można im tylko zazdrościć. Ale wiadomo, ktoś musi pracować, a przynajmniej napisać relację z wyjazdu ;)