piątek, 10 października 2014

Północne Ryje™ Tatr

Zaczęła się jesień. Ze szlaków zniknęli turyści, tak jak na wiosnę śnieg znika z gór. Plan był taki, żeby zobaczyć Czerwone Wierchy, kiedy będą czerwone. Nie zielone, nie białe, nie żółte. Dało to odpowiedź na 2 z 3 najważniejszych pytań: kiedy - koniec września, gdzie - Tatry.
Zostało pytanie, z kim? Magda debiutowała w Tatrach, Kuba postanowił podszlifować formę na podbiegach, nie mogło zabraknąć górskiego zwierza - Jarka, ja robiłem za kierowcę. W takim składzie ruszamy o 15 z Warszawy, w Jankach jesteśmy o 18, na miejscu o 23. Umawiamy się z góralem na godzinę.
Na miejscu okazuje się że kwatera faktycznie stoi, ale jest pozamykana, właściciela brak. Przed północą organizujemy awaryjny nocleg w Alcie. Wydymani, na dzień dobry (...właściwie dobry wieczór) przez górala, wypijamy po usypiaczu, robimy podręcznikową wręcz trollownię i idziemy spać. W sobotę zrywka na piękny deszczowy poranek. Idziemy do Moka, pada, nie jakoś strasznie, ale i tak jest mało przyjemnie. Widoki niezmiennie piękne, tylko za chmurami. Wchodzimy nad czarny staw i dalej. W krainie wiecznego lodu zakładamy raki i raczki (takie bardziej do damskiej torebki, przypadają Magdzie), odgłos drapania zębów o skałę i lód działa uspokajająco.
Deszcz zamienia sie w drobny śnieg. Po dojściu do kuluaru śmierci, chwila zadumy nad sensem życia i pchania się wyżej przy tej pogodzie. Mimo wrodzonej skłonności do życia na krawędzi, u niektórych, decydujemy się na powrót - raczki przestają działać w tym terenie.
Na zejściu wybieramy tzw. schemat Broad Peak. Magdzie odpina się rak, Jarek zostaje żeby jej pomóc.
Ja schodzę przodem, Kuba jest już na dole. Człapiemy do Palenicy z przerwą na szarlotkę w Moku. Wieczór to termy, jedzenie, piwo i spanie. W Niedzielę budzi nas lampa. Wyskakujemy z parkingu z zamiarem powrotu pod Mięgusza.
Zapominamy o Wierchach, ciągnie nas wyżej. Tym razem dzielimy się na podejściu: zespół Alfa - Magda i Kuba, szturmuje Piątkę, przez Siklawę, zespół Bronson - Jarek i ja kieruje się asfaltem do Moka na kwaśnicę i ciastko. Szczegółów wyprawy pierwszej grupy nie znam. My walczymy z palącym słońcem i zalodzonymi kamieniami. To co poprzedniego dnia było mleczną zasłoną chmur, zamienia się w groźną lufę.
Zaskoczeni widokiem na całą dolinę oraz pełnoprawnym polem lodowym po drodze, wdzieramy się na szczyt Kazalnicy. Jarek zakłada tam ABC, tymczasem ja zostawiam plecak i na lekko szturmuję przełęcz. Po drodze mijam kozaków w adidaskach i panie w szpilkach. Nie robi na nich wrażenia trawers nad lufą (10 stopni w 10-stopniowej skali lufy), gdzie moje raki ledwo się wgryzają. Staję na przełęczy ...o, widać Krupówki.
Zdjęcie na północ, na południe, można schodzić. Po drodze kolejna grupa w adidasach, da się? Da sie. Zgarniam Jarka z Kazalnicy, schodzimy do Moka na opalanko w popołudniowym słońcu. Kuba wbiega z Roztoki, jedno piwo później dołącza do nas Magda. Człapiemy w dół przy zachodzącym słońcu, szkoda zostawiać Tatry w taką pogodę. Następny wyjazd pewnie będzie już z nartami na nogach. W  Warszawie jesteśmy po 2.
Plecaka nie wypakowuję, prania nie wstawiam, idę spać. Tak mija ochrzczona przez Jarka 7 Lumpen Expedition. Dzięki za towarzystwo.