niedziela, 10 grudnia 2017

Cały Laos w jednym wpisie

Laos, nie bardzo wiem co tu napisać. Pamiętam że kiedyś Laos zrobił na mnie wrażenie, pyszne jedzenie, które pozostało po Francuskiej okupacji, niesamowita przyroda, uśmiechnięci i przyjaźni ludzie. Żeby zrobić to trochę inaczej niż poprzednio, nie wsiadamy na „slow boat” do Pakbeng, tylko kupujemy bilety na autobus sypialny do Luang Prabang.
W międzyczasie obiad i cafe Lao (pyszna tutejsza kawa wymieszaną ze słodkim skondensowanym mlekiem), w ogromnym kubku, pełnym kostek lodu. Nocny autobus to półtorametrowe dwuosobowe łóżka piętrowe na kołach i wielki głośnik z którego leci muzyka. Jak mówi kierowca, „no music, I sleep”, więc jak kierowca nie śpi, to cały autobus też nie.
Zaliczam tę całonocną podróż do najmniej przyjemnych w życiu.
Luang Prabang dalej ma swój urok, trochę zasłonięty przez chińskie autokary. Dalej można tam dobrze zjeść, poznać fajnych ludzi i siedzieć nad brzegiem Mekongu z beer Lao, wodospady też zachwycają i można się dalej w nich kąpać i pada deszcz.
Zmianą są tylko Kim Dzongi wszędzie i w autokarach i z aparatami. Vang Vieng za to przestał być fajną przystanią dla backpackersów, żeglujących na skrzydłach taniego piwa i marihuany na południe. Zamienił się w mały Pekin albo Halstatt, wyrosły hotele, asfaltowe drogi, parkingi. Burgery i kanapki niezmiennie są pyszne, ale wkrótce ustąpią miejsca bułeczkom na parze i miskom ryżu.
Droga do Tham Kong Lor wytrzymała próbę czasu – dalej żaden autokar tamtędy nie przejedzie, czyli brak Chińczyków. Ula będzie musiała pójść na terapię po tej wycieczce, a na pewno na tajski masaż. Jaskinie piękne, zwiedzane z pokładu łódki, a znak oznaczający „boof” jest uniwersalny na całym świecie.
Ogólnie to co warto zobaczyć w Laosie to natura, zanim nie rozjadą jej buldożery firmy Xin Ming czy Mao Cai. Jedziemy na południe Laosu, zobaczyć to, czego nie udało mi się zobaczyć poprzednim razem, Si Phan Don, czyli 4000 wysp.
Wodospady są ogromne, robią wrażenie takie jak dolna Rauma, jeśli nie większe. Życie na wyspach biegnie powoli, leniwie i przyjemnie. Nigdzie się nie śpieszymy, jeździmy na rowerach, pływamy kajakami i nie robimy absolutnie nic. Cień na tę sielankę rzuca tylko budowana na Mekongu zapora, która wybije tyle ryb i wysiedli tylu rybaków, że nie da się tego przeliczyć na wyprodukowane gigawaty.
Po kilku dniach odpoczynku, ruszamy do Kambodży, z zamiarem obejrzenia tylu świątyń, że do końca życia nie będziemy chcieli spojrzeć na budownictwo sakralne. Odwiedzimy kolebkę cywilizacji Khmerów, także Czerwonych (chociaż osobiście za ich kolebkę uważam Paryż), Angkor Thom.