poniedziałek, 12 lutego 2018

3 lawinowa, czyli siedzenie w lesie

Zaczyna się dość standardowo - jesteśmy dogadani na wyjazd z Jankiem. Prognoza pogody jest niepewna - chmury i mgła będą, śnieg trochę już leży, ale i tak 3 lawinowa straszy na wielu szlakach, ale pojedziemy i zobaczymy. Skład jest dość niepewny, plotki o tym że jedzie Ania albo Lis, zostają szybko rozwiane. Jedzie drugi samochód - Paweł z kobietą i Łukasz. My wybieramy niezależność, kolację w Maku i nocleg na Giewoncie. Samochodu zaparkowanego pod krzyżem nic nie ruszy, nawet jak widać go z każdego miejsca na Zakopiance.
Rano, wyspani, strzepujemy lód ze śpiworów i jedziemy na BP na kawę. Jest tak pyszna, że nie wypijam nawet połowy. Bladym świtem bierzemy sprzęt z Tatry i Yurty i stajemy u wylotu najdłuższej (to informacja kluczowa) doliny w polskich Tatrach. Podejście po płaskim jak zawsze jest miłe, pociesza mnie myśl, że powrót doliną będzie dopiero jutro - prześpimy się w schronisku. Nadal uważam, że szarlotka w Chochołowskiej jest w pełni zasłużona. Idziemy na Grzesia, wywąchać jakiś sypki śnieg.
Na górze mgła, ciężki śnieg i HZS z TOPR robią spotkanie na szczycie - jest bardzo wesoło. Okazuje się też, że kursantki z habaziowego kursu kajakarstwa, można spotkać wszędzie, zwłaszcza w Tatrach. Poza tym jest jak zwykle - znowu nie widzę Tatr Zachodnich.
Szampański nastrój psuje połamane wiązanie. Stawia to przed nami dwa problemy. Pierwszy problem, Janek musi jechać techniką zwaną pół-telemarkiem, czyli jeden zakręt klasycznie, drugi z wolną piętą.
Drugi problem jest poważniejszy, musimy zjechać na sam dół i podjechać do Zakopanego. Najdłuższa dolina w polskich Tatrach po raz drugi. Zjeżdżamy zachowawczo, raczej blisko szlaku, ale i tak narta sympatycznie rozsypuje śnieg na lewo i prawo. Zbieramy rzeczy ze schroniska i ruszamy w dół, po drodze bezczeszcząc polanę i mijając gromady, tak gromady, przyskiturowniczek. Gdyby nie zepsute wiązanie, kto wie, jak zakończyłby się ten wieczór. Po uciążliwym pchaniu z łyżwy przez 10km, docieramy do samochodu.
Miła obsługa w wypożyczalni sprawia, że kupno własnego sprzętu skiturowego, to moja życiowa inwestycja. Zawsze można dostać zastępczą nartę skiturową o gabarytach biegówek. Narta nie musi być wielka - musi być długa i gruba. Z pozytywnych wydarzeń - jak mawia księga ulicy - lepiej jest zjeść pizzę niż nie zjeść pizzy. W ramach odpoczynku, leżymy w La Playi i kibicujemy naszym skoczkom na koreańskim śniegu. Tomanowa poczeka. Plan wyjazdu jest nieubłagany i z żalem opuszczamy ten przybytek rozkoszy cielesnych.
Naszym celem na wieczór jest druga bardzo długa dolina w polskich Tatrach. Pod koniec spaceru, przesuwam moje foki już tylko siłą woli. Na Ornaku czaimy się z piwami w ręku na kawałek podłogi, czekając aż wszystkie pokoje wreszcie będą pozajmowane.
Komuś w końcu puszczają nerwy i zajmuje 3 ostatnie miejsca. Mamy upragniony nocleg, w końcu po coś dźwigaliśmy te śpiwory.
Poranek budzi nas nieśmiałymi promieniami słońca, wychylającymi się zza chmur.
Jemy śniadanie, ponieważ herbatę sprzedają od 8:00, dopiero o 8:05 jesteśmy na szlaku. No cóż, człowiek uczy się całe życie.
Pierwszym znakiem, że będzie inaczej, jest rozsypujący się spod fok puch. Drugim jest uchachany skiturowiec zjeżdżający ścieżką i krzyczący do nas, że na górze lampa.
Trzecim, jest blask bijący w nas z Niżniej Tomanowej. I tak oto po raz pierwszy widzę Tatry Zachodnie, a Tatry Zachodnie widzą mnie (nie licząc małej wycieczki na Starorobociański, pare lat temu). Pniemy się w górę ścieżką, między zaśnieżonymi choinkami, to już?
Jeszcze dwa zakosy - trochę się rozpędziliśmy, zrzucamy to na przetarty ślad nart. Szybka przepinka do zjazdu i poszli, na początku nieśmiało, potem coraz szybciej, śnieg radośnie szumi pod nartami. Jazda po uczesanym stoku nigdy nie da takiej frajdy. Wpadamy w las, atakują nas gałązki, doły i ścięte drzewa.
Po dojechaniu na polankę po środku niczego, uznajemy, że tyle wystarczy i znowu klejenie fok, które za nic nie chca się trzymać. W sumie podobno "na górze lampa", ale jest jeszcze wcześnie i słońce nie wyszło zza grani. Może po prostu staliśmy w złym miejscu?
Z tą myślą w głowie decydujemy się dorzycić jeszcze parę zakosów więcej. Stając potem na przełęczy, pada stwierdzenie "nie ma ch*ja żebysmy za to nie zapłacili", owszem płacimy, ale bólem pleców następnego dnia. Jazda to bajka nie do opisania, tylko trzeba pilnować, żeby narta nie nurkowała za głęboko - żleb jest w końcu bardzo Kamienisty :). Przelatujemy przez polanę Tomanową, nie spotykając ani jednego turysty. Tniemy na krechę do wylotu doliny, na zasłuzoną szarlotkę i herbatę na słońcu. Potem czeka nas już tylko zjazd do samochodu, oddanie sprzętu i korek na Zakopiance. Czemu Zakopianka sie korkuje? Bo jakiś pasażer autokaru ma za mały pęcherz. No i hyc, znowu poniedziałek. Ale już teraz mogę powiedzieć, że to dobry sezon skiturowy.