Tym razem relacja na świeżo, bo kolejne wyjazdy zlewają mi sie w jeden. Następny weekend według schematu - Tatry -> deszcz -> Olsztyn.
Miłym zaskoczeniem była wizyta Kasi i Marcina, mieli nie jeździć do terminu
porodu... ale że Kasia jest już po terminie to zupełnie inna sprawa ;) Znowu
spaliśmy w garażu, miało to swoje zalety w postaci szaszłyków z grilla i wina. Następnym
razem tylko zmienimy przepis, więcej mięsa, mniej cukinii... wina tyle
samo. Weny do wspinania nie miał chyba nikt, pogoda nie sprzyjała, ale metrów
parę urobiliśmy, na Słonecznych. Dalej po głowie chodzi mi "bez sensu tu
odpadłeś", takie małe wspinaczkowe nemesis. W niedzielę przenieśliśmy się na Lipówki gdzie dominowało fajne
płytowe skradanie. Marcin dał odpocząć kontuzjom, my powalczyliśmy na różnych
wycenach, w większości zaskakujących. Jak zawsze wsadziłem palec nie tam gdzie trzeba, jak zawsze z głupoty, licznik dni restowych wyzerowany. Za to Ewa świetnie wykorzystała okazję żeby doszlifować dynamiczną asekurację:
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz