Tajską granicę witam z ulgą, wreszcie cywilizowany świat. Po stronie kambodżańskiej kłębimy się na dworze w grupie turystów, wszyscy czekają na swoją kolej podejścia do okienka baraku i zeskanowania odcisków palców. Po stronie tajskiej stajemy w eleganckiej kolejce, wewnątrz klimatyzowanej sali. Między czekającymi krzątają się pracownicy, informując jak wypełnić formularze wjazdowe. Za granicą szukamy transportu do Rayong, na plażę. Dobijamy targu z kierowcą, jednak okazuje się że kierowca nie może dobić targu z właścicielem firmy dla której pracuje. Odchodzimy z niczym, podobno jesteśmy bardzo niemili. Idziemy na piechotę, 6km do miasta, po pierwszych 200 metrach łapie nas na pokład tuk-tuk, ten prawdziwy, Tajski. W drodze na dworzec czujny kierowca zauważa busa, w którego musimy wsiąść.

Zajeżdża mu drogę i robi za tłumacza, dokąd jedziemy, za ile i że piewszą klasą. Dzięki temu po południu jesteśmy w Rayong. I jak tu nie lubić Tajlandii? Miasto do którego trafiamy, jest betonową nadmorską dziurą z hotelami. Postanawiamy się stamtąd wydostać. W drodze na dworzec pytamy kierowców songthaewów, za ile nas zawiozą do Ban Phe, padają propozycje 500 i 1000 bathów. Z dworca songthaew kosztuje 20. Wtedy dociera do mnie że może to być całkiem turystyczne miejsce. I tak lepiej niż Pattaya. W Ban Phe nie ma nic, poza podstarzałymi brytolami i ich tajkami. Jest tylko przystań promów na wyspę Ko Samet.

Znajdujemy przytulny nocleg, wyrzucamy martwe karaluchy (przecież one są praktycznie nieśmiertelne, bardziej niż ich obecność martwi mnie że są martwe) i idziemy spać. Następne kilka dni to plaża na wyspie, pływanie, tajski masaż, opalanie, drinki w wiadrze i ogólnie tropikalna wyspa. Każdy powinien spróbować.
Dwa dni przed wylotem teleportujemy się do Bangkoku, tym razem z dala od Khao San Road, żeby uniknąć zamieszek w centrum. Zamieszek nie ma, są tylko koszulki "Shutdown Bangkok, Restart Thailand", catering na ulicach, muzyka i powszechna atmosfera fiesty. Tak to powinno i u nas wyglądać.

Zwiedzamy pałac królewski, w towarzystwie przewodnika, który co chwila
opowiada dowcipy o Chińczykach. Resztę czasu spędzamy na targach, robiąc
zakupy przedwyjazdowe. Ogólnie czas zwalnia, a my niecierpliwie czekamy
na dzień odlotu. 1 lutego wsiadamy do samolotu, objuczeni przyprawami,
owocami, pamiątkami, słodyczami, muszlami, niestety bez duriana. Po 24
godzinach i nocy nieprzespanej na lotnisku, jesteśmy w Polsce.
Rozchodzimy się w swoją stronę i szybko toniemy w życiu codziennym.
Od przyjazdu minął miesiąc, potrzebowałem go na zebranie się w sobie i wrócenie do tak zwanej rzeczywistości. Ale męczył mnie brak zakończenia opowieści.
W ramach rekompensaty bonus, podsumowanie 2 miesięcy: