środa, 5 marca 2014

Oswajanie fok

Jest zima, to musi być zimno, pani kierowniczko. Muszą być też skitury, mimo że śniegu zatrzęsienia nie ma, a zagrożenie lawinowe sięga 3 stopnia.
Tym razem w Tatry wybiera się trzech pijaków: Jarek, Maciek i ja. Testujemy połączenie busem Warszawa - Zakopane. Towarzystwo mocno studenckie, niektórzy są... powiedzmy, że narzędzie którym byli ciosani nie było zbyt precyzyjne. Dochodzi do rękoczynów, najlepiej krajobraz po bitwie opisuje jeden ze współpasażerów krótkim "k**wa... jednorożec", na cześć wybrzuszenia powstałego na czole głównego bohatera zajścia. Kończy się na wykopaniu z autobusu. Reszta podróży jest nudna do bólu.
Rano jemy porządne śniadanie i idziemy po sprzęt. Buty które pożyczam, są zrobione z puchu, wiatru i ognia piekielnego. Wygodne, dobrze trzymają nogę, pozwalają na bardzo szybkie podejście i dają siłę. Pierwszy raz na turach towarzyszy nam słońce i błękit. Dla takiego podejścia warto jechać w Tatry nawet na jeden dzień. Przy okazji badając wytorowane szlaki trafiamy w krzaczory i ścięte świerki. Myślę że podejście z nartami po zwalonych drzewach to już skialpinizm. Wychodzimy z lasu centralnie na szlak do Murowańca. Podejście kończymy na Gubałówce, a raczej tej drugiej górze z wyciągiem, która mi się z Gubałówką stale myli.
Walka z górą jest bardzo nierówna, dostajemy lanie. Zjazd jest fajniejszy, tylko lawirowanie między wystającymi spod lodu kamieniami i trawkami męczy. Turę kończymy przy świetle czołówek, śmigając przez las. Narty odpinamy jakieś 300 metrów od ronda. To taka nagroda za trudy skiturów. Jeszcze trzeba podać bilans zysków i strat.
Maciek zostaje pokonany na podejściu, Jarek na zjeździe, a ja wieczorem. Wieczoru i poranka nigdy nie opowiem. Ale niedziela zakończyła się zdobyciem masywu Nosala. Idziemy jeszcze powylegiwać się na termach, tak to się kończą nasze wyjazdy skiturowe. W poniedziałek rano na skrzydłach PKP docieramy do pracy. Dzięki chłopaki, powtórka w połowie marca.

Powrót Jedi

Tajską granicę witam z ulgą, wreszcie cywilizowany świat. Po stronie kambodżańskiej kłębimy się na dworze w grupie turystów, wszyscy czekają na swoją kolej podejścia do okienka baraku i zeskanowania odcisków palców. Po stronie tajskiej stajemy w eleganckiej kolejce, wewnątrz klimatyzowanej sali. Między czekającymi krzątają się pracownicy, informując jak wypełnić formularze wjazdowe. Za granicą szukamy transportu do Rayong, na plażę. Dobijamy targu z kierowcą, jednak okazuje się że kierowca nie może dobić targu z właścicielem firmy dla której pracuje. Odchodzimy z niczym, podobno jesteśmy bardzo niemili. Idziemy na piechotę, 6km do miasta, po pierwszych 200 metrach łapie nas na pokład tuk-tuk, ten prawdziwy, Tajski. W drodze na dworzec czujny kierowca zauważa busa, w którego musimy wsiąść.

Zajeżdża mu drogę i robi za tłumacza, dokąd jedziemy, za ile i że piewszą klasą. Dzięki temu po południu jesteśmy w Rayong. I jak tu nie lubić Tajlandii? Miasto do którego trafiamy, jest betonową nadmorską dziurą z hotelami. Postanawiamy się stamtąd wydostać. W drodze na dworzec pytamy kierowców songthaewów, za ile nas zawiozą do Ban Phe, padają propozycje 500 i 1000 bathów. Z dworca songthaew kosztuje 20. Wtedy dociera do mnie że może to być całkiem turystyczne miejsce. I tak lepiej niż Pattaya. W Ban Phe nie ma nic, poza podstarzałymi brytolami i ich tajkami. Jest tylko przystań promów na wyspę Ko Samet.
Znajdujemy przytulny nocleg, wyrzucamy martwe karaluchy (przecież one są praktycznie nieśmiertelne, bardziej niż ich obecność martwi mnie że są martwe) i idziemy spać. Następne kilka dni to plaża na wyspie, pływanie, tajski masaż, opalanie, drinki w wiadrze i ogólnie tropikalna wyspa. Każdy powinien spróbować.
Dwa dni przed wylotem teleportujemy się do Bangkoku, tym razem z dala od Khao San Road, żeby uniknąć zamieszek w centrum. Zamieszek nie ma, są tylko koszulki "Shutdown Bangkok, Restart Thailand", catering na ulicach, muzyka i powszechna atmosfera fiesty. Tak to powinno i u nas wyglądać.
Zwiedzamy pałac królewski, w towarzystwie przewodnika, który co chwila opowiada dowcipy o Chińczykach. Resztę czasu spędzamy na targach, robiąc zakupy przedwyjazdowe. Ogólnie czas zwalnia, a my niecierpliwie czekamy na dzień odlotu. 1 lutego wsiadamy do samolotu, objuczeni przyprawami, owocami, pamiątkami, słodyczami, muszlami, niestety bez duriana. Po 24 godzinach i nocy nieprzespanej na lotnisku, jesteśmy w Polsce. Rozchodzimy się w swoją stronę i szybko toniemy w życiu codziennym.

Od przyjazdu minął miesiąc, potrzebowałem go na zebranie się w sobie i wrócenie do tak zwanej rzeczywistości. Ale męczył mnie brak zakończenia opowieści.
W ramach rekompensaty bonus, podsumowanie 2 miesięcy: