wtorek, 12 marca 2013

Kurs lawinowy

W piękny, marcowy weekend odbył się w "Piątce" kurs lawinowy, w którym wzięli udział przedstawiciele TBC. Ale po kolei... W piątek, po urwaniu się z pracy, zapakowaliśmy się w pociąg do Krakowa: Agnieszka, Ewa, Monia, Czarek, Sebastian i ja. W drodze wymieniliśmy niezbędną wiedzę lawinową, która miała przydać się na podejściu. Zapamiętałem z tego głównie lekcję o wchodzeniu w lawiniasty teren z pełnym pęcherzem czyli sztukę, której nie udało mi się na razie opanować :) Dwie przesiadki dalej, w Palenicy, uzbroiliśmy czołówki i ruszyliśmy do Piątki. Spacerek przez las, potem trochę pod górkę w śniegu po pas i jesteśmy na miejscu. Pozytywnie zaskoczył nas bigos i browar, podane o północy :) Po wczołganiu się do łóżka zasnąłem od razu. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

Od rana zaczęły się wykłady, obsługa detektora, sondy i łopaty. Przenieśliśmy się w plener, żeby skonfrontować zdobytą wiedzę z praktyką. Do obiadu czas minął nam na machaniu łopatą. Jak wiadomo w grupie raźniej, tylko można śniegiem w twarz zarobić. Potem ćwiczenia praktyczne z sondą, jak trafić gościa pod lawiną, zgodnie ze schematem "ty mu w oko, ja mu w buzię". Tematu dalej nie ciągnijmy, na szczęście trzeciej sondy nie było:) Ćwiczenia z detektorem stanowiły największe wyzwanie i przypominały trochę poszukiwanie zakopanego skarbu przy użyciu starej, zamazanej mapy z ograniczeniem czasu 16 minut.

Popołudniowe wykłady, zwłaszcza te o hipotermii, wymagały piwa. W zrozumieniu trudnych tematów przeszkadzało ogólne zmęcznie, senność oraz chrapanie Czarka:). Świadomi nowych niebezpieczeństw w górach postanowiliśmy siedzieć w Piątce do późnej wiosny. Noc też nie była lekka, piętrowe łóżko, wiercące się towarszystwo i sny o lawinach nie wspomagały koniecznej regeneracji. Na szczęście niedzielę zaczęliśmy od lekkich wykładów. Następnie dziewczyny wdzięczyły się do ratowników, prezentując na grzbietach plecaki ABS. Wiosenne słońce osłabło, arktyczne powietrze z południa spotęgowało uczucie zimna, więc z ochotą i zapałem wzięliśmy się za kopanie bloków zsuwnych. Nasza kontrolowana lawina może nie zsunęła się tak okazale jak ta w poprzedniej grupie, ale na pewno była równiótko wykopana i dużo większa, w końcu walczyliśmy o tytuł złotej łopaty ;)

Egzamin końcowy wypadł zdecydowanie lepiej operatorom detektorów trójantenowych, ale jak wiadomo złej baletnicy... Niektórzy zimą nie będą chcieli ze mną jeździć w góry ;)

W rekordowym tempie wciągnęliśmy obiad, zebraliśmy graty i odebraliśmy kolorowe certyfikaty. Dzięki genialnemu, bez żadnej przesady, pomysłowi Ewy, pożyczyliśmy narty i jeszcze za dnia zaczęliśmy zjazd doliną Roztoki. Slalom między drzewami, przy świetle czołówek dostarczył niezapomnianych przeżyć. Nawet spacer asfaltem do Palenicy w ciężkim stroju husarii nie zatarł pozytywnego wrażenia. W Zakopanem zdążyliśmy zjeść zbójecki posiłek. To, że nikt nie dostał prztyczka w nos siekierą, uważam za osiągnięcie. W składzie powiększonym o reprezentację Szwecji, Martina, wsiedliśmy w pociąg, objuczeni środkiem nasennym według receptury - woda, chmiel, słód. PKP jak zawsze nas oszukało, wysadzając nas na dworcu po 10 godzinach jazdy. Ekipa szybko rozbiegła się do pracy/domu. Tradycyjne już podziękowania za zorganizowanie, ogarnięcie i wspólne przeżycie wyjazdu, dla całej ekipy!!!

Brak komentarzy: