środa, 10 kwietnia 2013

Foki na Giewoncie

Zaczęło się od rwania które miałem w czwartek. Niestety było to rwanie w znaczeniu pierwotnym... Nagle zrobiłem się lżejszy (różnica wagi sprawia cuda na podejściach) o zęba mądrości (pozbycie się go sprzyja brawurze), musiałem przykładać dużo zimnego do twarzy (śnieg, lód, zimne piwo) i jakoś skitury chodziły po głowie. Plan na weekend stał się jasny.
Pojechaliśmy we dwóch, razem z korzystającym z wolnego weekendu Jarkiem. Dotarliśmy na Krupówki, przez Kraków. Po drodze Jarek naliczył 69 saren, ja tylko 4, ale za to z nogami do samej ziemi. Zajęliśmy pokoje hotelowe między klubem Go Go i blaszanymi barakami. Mnie standard lokum zachwycił: czysto, ciepła woda, pościel.
W sobotę rano ruszyliśmy po sprzęt. Na rondzie uzbroiliśmy się w łopaty, detektory, narty z fokami oraz buty - prawe w rozmiarze 28, lewe 27,5. Jak powszechnie wiadomo każdy szanujący się narciarz ma lewą stopę mniejszą, żeby zrównoważyć dużą bułę w ręku z tej samej strony (naturalnie od podnoszenia kufla). Zamiast jak biali ludzie iść do Kuźnic na nogach, założyliśmy tury i pobiegliśmy przez park. Dzięki tym sprytnym ruchom wyprzedzali nas: narciarze, wycieczka szkolna, pani z pieskiem. Ostatecznie zasapani dotarliśmy do wejścia do parku i zostaliśmy oznaczeni GPSami (chipa pod sierść na szczęście nie chcieli jeszcze wszczepić). Potem już z górki, właściwie pod górkę, człowiek poci się, rozbiera, marznie, ubiera i ogólnie posuwa tę fokę. Widoki dookoła piękne, góry w śniegu, przynajmniej te w zasięgu wzroku. 
Widoczność pogarsza się stopniowo by zatrzymać się na stałym poziomie "10 metrów mleka". Betlejemki nie zauważamy wcale, na szczęście wpadamy na ścianę Murowańca. Dzięki temu ładujemy w siebie pieroga i herbatkę. Szybkie rozeznanie sytuacji, "Kasprowy będzie chyba gdzieś tam" Nie pchamy się nigdzie dalej żeby przypadkiem nie trafić do jakiegoś schroniska w Gorcach. Nad nami kolejka linowa, narciarze patrzą podejrzliwym wzrokiem "Nie dadzą góralom zarobić ch*je". Dymamy przy nartostradzie, trzeba trawersować. Na szczycie idziemy na kanapkę do Mac Donald's Kasprowy. Widoki nadal zachwycają powszechną białością.
Po odpoczynku, pedalski zjazd nartostradą. Po drodze zmuszam Jarka żeby wykopał parę dołów i znalazł mój detektor, który wypadł mi przypadkiem metr pod śnieg. Po udzieleniu szkolenia jak ma wyciągać moje dupsko spod lawiny, zjeżdżamy na Krupówki i idziemy coś zjeść. Trzeba przetestować świeżo zreperowany zgryz. Do spania turlamy się bardziej niż idziemy, tak łatwiej.
Następnego dnia spręż mija, ja nie chcę wstawać, Jarek mówi że woli grzać na nogach. Plan: Tatry Zachodnie upada, zamiast tego postanawiamy przejść się do Piątki. Wydymani przez taryfiarza, docieramy do Palenicy. Tym razem droga cała ośnieżona, można jechać z dołu. Jarek rusza na butach, ja zakładam narty i doganiam go dopiero przy dolinie. Sam Śmietnik jest lodową masakrą. Przezornie nie wziąłem raków więc zasuwam z nartami na nogach przy okrzykach partnera "dawaj, świeży jesteś!". Kozice też się bezczelnie gapią. Na górze dostaję migotania przedsionków i czarnych plam przed oczami. Przy okazji wypluwam płuca.
Na górze widoczność zerowa, tłumy turowców, ostatecznie zamiast iść na sam Zawrat, lądujemy w schornisku na szarlotce i herbacie. Droga na dół to dla mnie sama frajda, jest twardo, nic nie widać, więc zero lęku wysokości. Mam zbyt tępe narty, więc bez zbędnych postojów docieram na dno Śmietnika. Łopata służy do wykopania fotela w oczekiwaniu na Jarka. Narty zdejmuję dopiero w Palenicy. Po zjeździe na sam dół oddajemy sprzęt. Potem jedzenie, piwko, prysznic i w pociąg. Poniedziałek rano, Warszawa wita nas słońcem. Wylampiło się tradycyjnie, na koniec. Może pogoda będzie lepsza przy realizacji następnego planu. Ale w sumie weekend udany na 100%.

1 komentarz:

Anna Wojtkiewicz pisze...

Przyznam Ci się Piotrek szczerze, że lubię czytać to co napiszesz :-) Pozdrowienia z Poznania!