czwartek, 7 sierpnia 2014

Debiut sezonu

Przyznam szczerze, że po poprzednim sezonie wspinaczkowym, równie intensywnym co mało owocnym, został mi skałowstręt, i to nie ten związany z brakiem naskórka na palcach, tylko ten gorszy, brak chęci i frajdy z wyjazdów w dźJure. Jednak postanawiam rozpocząć tegoroczny sezon wspinaczkowy, w sierpniu, lepiej późno niż wcale. Okazuje się że nie tylko ja mam "debiut". Bardzo pomocny okazuje się tu sms od Marcina o treści "Jedziesz do Olsztyna?". No i w sobotę rano ładujemy się we czwórkę do samochodu: Kasia, Marcin, Zosia i ja.
Od początku widać że ten wyjazd jest inny niż choćby te z zeszłego sezonu. I wcale nie chodzi o nowiutką linę Marcina (nie wspinałem się na takiej od paru ładnych lat). Jest bardzo na luzie, wszystko odbywa się w trochę innym tempie, z dobrego humoru nie wyprowadza mnie nawet praca z samochodu w sobotę rano.
Wpisujemy się do księgi wejść w Mirowie, nazwy drogi na którą idziemy nie trzeba wpisywać... jeszcze. Startujemy w TRADy, to największa frajda, nawet w jurajskim mydle. Nic tak nie uspokaja jak pobrzękiwanie heksiorów i odgłos wyrywanej kości. Po południu trochę socjalu, spotykamy się z Anią Poznanią i ekipą. Placek w barze Na Górce i kąpiel w stawach rybnych koło Kroczyc to najlepsze zakończenie dnia.
Wieczorem rodzice usypiają Zosię i siebie przy okazji, ja idę na nocne wspinanie na zamek, po drodze robię kilka zdjęć. Nocleg trafia mi się najwygodniejszy i najtańszy w Jurze, hamak między dwoma drzewami, na podwórku Pod Aniołami. Ale jakoś nie chce mi się spać, pół nocy gapię się w sufit. W niedzielę tradycyjnie już budzą mnie Anioły, które wypalają fajka na tarasie przed pójściem na 7 do roboty. Tego dnia też jedziemy do Mirowa, Ustalamy sobie plan, realizujemy go w 100% i możemy wracać do Warszawy. Stawianie sobie realistycznych celów to podstawa sukcesu. W ramach odżywiania, pochłaniamy polskie jabłka a ogryzki rzucamy w samochody na rosyjskich blachach. A przyczep blabla czegoś lewej ręki dalej się rwie.
Mam kilka przemyśleń, całe nasze wspinaczkowe życie staramy się układać plany, stawiać nowe cele i je realizować. Przez naturalną selekcję, część z nich się nie udaje, z różnych powodów. Takie plany odkłada się na przyszłość, albo zapomina o nich. Wiele musi poczekać, aż narodzi się wspinacz o nienagannej technice, ogromnej sile, z żelazną psychą, pogardą dla śmierci i dobrym parametrem. (Ale to nie znaczy wcale że odpuszczam "Niemiecką Drabinę") Otóż nowe pokolenie jest na dobrej drodze. Zosia zadawała z wszystkich napotkanych krawądek, zwłaszcza blatu stołu. Nie straszne jej były też długie loty do gleby. Oby tak dalej :)


3 komentarze:

wlodson pisze...

Jaki sentymentalny wpis, normalnie niemal się rozkleiłem :)

Anna Wojtkiewicz pisze...

Bardzo się cieszę, że udało nam się spotkać chociać na te kilka chwil na placku na Górce i nad stawami. To jest właśnie to! Przejechać 400km, żeby mieć fun ze wspinania, bez spiny na cyfrę, bez wyszukanych nierealnych celów, a wieczorem przejechać kolejne kilometry, żeby podzielić się plackiem w doborowym towarzystwie!

piotrek pisze...

Włodek, jak następnym razem pojedziesz, to wpis będzie inny :)