niedziela, 20 lipca 2014

Hohenzollern 2014

Poprzedni sezon czegoś nas nauczył. Postanowiliśmy tym razem jechac na spontanie, bez przygodnych wspinaczy, księżniczek, gwiazdeczek, niezależnych zespołów oraz pi*do-chu*ów. Zgodnie z zasadą jeden zespół jedzie, jeden zespół wraca (Hooah!), pojechali: Kokos, Włodek i ja. Dokąd? Tu się sprawa skomplikowała. Pierwszy strzał to Rumunia, odpuszczamy z braku topo dużych ścian. To co, Chorwa? Mi zawsze pasuje. Tydzień przed wyjazdem rozmawiamy z Krzyśkiem, "Byłem ostatnio w fajnym rejonie, Hollental w Austrii, mam topo".
Szybki przegląd książki i internetu - Jedziemy tam! Pod kołami niecałe 800km asfaltu, z przerwą na kotleta w Odrze Wodzisław i jesteśmy na miejscu. Wybór dróg robimy na miejscu na podstawie topo, jak nam podpowiada intuicja, ta droga fajna, tamta parchata, kolejna za łatwa i tak dalej :). Pierwszy dzień wspinania to rozgrzewkowa ściana pod 200 coś metrów, podejście piargiem. Nogi zrzucają kamienie na partnerów, każdy krok to zjazd w tył. Zostawiamy plecaki i godzinę szukamy wejścia w drogę. Start oczywiście jest w miejscu gdzie zostawiamy plecaki, my vs. intuicja 0:1. Droga zaczyna się obiecująco by skończyć się totalnym kluczeniem w lesie w poszukiwaniu następnego osrańca oznaczonego czerwoną strzałką. To tak jakby ułożyć nad sobą 4 podlesickie skały, między którymi jest 50-100 metrów spaceru przez las. Schodzimy piargiem zniesmaczeni. Przynajmniej pierwsze wyciągi były fajne. Na campie rewidujemy wybór dróg. Następnego dnia wybieramy równy poziom trudności, na trochę krótszej drodze. Trafia się nam świetne wspinanie u samego wejścia do doliny, w rejonie drabiny Hohenzollern :D. Filar, kilka wyciągów skradania się po płytach, trochę desperacji, trochę przygody. Następny dzień to znowu strzał w kolano, filar obiecuje trochę wspinania na własnej, w ekspozycji, kończymy w trawach, mchach i ogólnej parchatowości.
Tymczasem na camping zjeżdżają Czesi, rozbijają się na naszym parkingu, stawiają namioty w kuchni i na tarasie a krzesła rozkładają w kiblu. Totalny brak parkingowego obycia. W dzień restowy (deszczowy), bo się tak tym całym wspinaniem zmęczyliśmy, jedziemy 70km do Wiednia, bez celu i planu wycieczki. Po odpoczynku musi nastąpić kumulacja, kulminacja, lub jak kto woli k...k...k...kombo trudności, długości drogi, podejścia, zmęczenia i endorfin. Jakieś 350 metrów pionu pięknym filarem. A co się działo po drodze, nie nadaje się do internetu. Ostatniego dnia wybieramy się pod ścianę, droga idzie pod obrywem wielkości małego lotniskowca, nie dziękuję. Po tym wspaniałym trekkingu ładujemy się w samochód i w stylu KJS wracamy do Polski.
Było mega, jak zawsze. Za rok to samo, dwa razy :) Dzięki za towarzystwo i urobione metry.
Piszę z dużym opóźnieniem, dlatego chronologicznie może być nie tak i umknęło mi parę szczegółów, ale w bonusie jest filmik:

1 komentarz:

wlodson pisze...

Kto tam się tak czołga na pierwszym zdjęciu? ;)