poniedziałek, 12 lutego 2018

3 lawinowa, czyli siedzenie w lesie

Zaczyna się dość standardowo - jesteśmy dogadani na wyjazd z Jankiem. Prognoza pogody jest niepewna - chmury i mgła będą, śnieg trochę już leży, ale i tak 3 lawinowa straszy na wielu szlakach, ale pojedziemy i zobaczymy. Skład jest dość niepewny, plotki o tym że jedzie Ania albo Lis, zostają szybko rozwiane. Jedzie drugi samochód - Paweł z kobietą i Łukasz. My wybieramy niezależność, kolację w Maku i nocleg na Giewoncie. Samochodu zaparkowanego pod krzyżem nic nie ruszy, nawet jak widać go z każdego miejsca na Zakopiance.
Rano, wyspani, strzepujemy lód ze śpiworów i jedziemy na BP na kawę. Jest tak pyszna, że nie wypijam nawet połowy. Bladym świtem bierzemy sprzęt z Tatry i Yurty i stajemy u wylotu najdłuższej (to informacja kluczowa) doliny w polskich Tatrach. Podejście po płaskim jak zawsze jest miłe, pociesza mnie myśl, że powrót doliną będzie dopiero jutro - prześpimy się w schronisku. Nadal uważam, że szarlotka w Chochołowskiej jest w pełni zasłużona. Idziemy na Grzesia, wywąchać jakiś sypki śnieg.
Na górze mgła, ciężki śnieg i HZS z TOPR robią spotkanie na szczycie - jest bardzo wesoło. Okazuje się też, że kursantki z habaziowego kursu kajakarstwa, można spotkać wszędzie, zwłaszcza w Tatrach. Poza tym jest jak zwykle - znowu nie widzę Tatr Zachodnich.
Szampański nastrój psuje połamane wiązanie. Stawia to przed nami dwa problemy. Pierwszy problem, Janek musi jechać techniką zwaną pół-telemarkiem, czyli jeden zakręt klasycznie, drugi z wolną piętą.
Drugi problem jest poważniejszy, musimy zjechać na sam dół i podjechać do Zakopanego. Najdłuższa dolina w polskich Tatrach po raz drugi. Zjeżdżamy zachowawczo, raczej blisko szlaku, ale i tak narta sympatycznie rozsypuje śnieg na lewo i prawo. Zbieramy rzeczy ze schroniska i ruszamy w dół, po drodze bezczeszcząc polanę i mijając gromady, tak gromady, przyskiturowniczek. Gdyby nie zepsute wiązanie, kto wie, jak zakończyłby się ten wieczór. Po uciążliwym pchaniu z łyżwy przez 10km, docieramy do samochodu.
Miła obsługa w wypożyczalni sprawia, że kupno własnego sprzętu skiturowego, to moja życiowa inwestycja. Zawsze można dostać zastępczą nartę skiturową o gabarytach biegówek. Narta nie musi być wielka - musi być długa i gruba. Z pozytywnych wydarzeń - jak mawia księga ulicy - lepiej jest zjeść pizzę niż nie zjeść pizzy. W ramach odpoczynku, leżymy w La Playi i kibicujemy naszym skoczkom na koreańskim śniegu. Tomanowa poczeka. Plan wyjazdu jest nieubłagany i z żalem opuszczamy ten przybytek rozkoszy cielesnych.
Naszym celem na wieczór jest druga bardzo długa dolina w polskich Tatrach. Pod koniec spaceru, przesuwam moje foki już tylko siłą woli. Na Ornaku czaimy się z piwami w ręku na kawałek podłogi, czekając aż wszystkie pokoje wreszcie będą pozajmowane.
Komuś w końcu puszczają nerwy i zajmuje 3 ostatnie miejsca. Mamy upragniony nocleg, w końcu po coś dźwigaliśmy te śpiwory.
Poranek budzi nas nieśmiałymi promieniami słońca, wychylającymi się zza chmur.
Jemy śniadanie, ponieważ herbatę sprzedają od 8:00, dopiero o 8:05 jesteśmy na szlaku. No cóż, człowiek uczy się całe życie.
Pierwszym znakiem, że będzie inaczej, jest rozsypujący się spod fok puch. Drugim jest uchachany skiturowiec zjeżdżający ścieżką i krzyczący do nas, że na górze lampa.
Trzecim, jest blask bijący w nas z Niżniej Tomanowej. I tak oto po raz pierwszy widzę Tatry Zachodnie, a Tatry Zachodnie widzą mnie (nie licząc małej wycieczki na Starorobociański, pare lat temu). Pniemy się w górę ścieżką, między zaśnieżonymi choinkami, to już?
Jeszcze dwa zakosy - trochę się rozpędziliśmy, zrzucamy to na przetarty ślad nart. Szybka przepinka do zjazdu i poszli, na początku nieśmiało, potem coraz szybciej, śnieg radośnie szumi pod nartami. Jazda po uczesanym stoku nigdy nie da takiej frajdy. Wpadamy w las, atakują nas gałązki, doły i ścięte drzewa.
Po dojechaniu na polankę po środku niczego, uznajemy, że tyle wystarczy i znowu klejenie fok, które za nic nie chca się trzymać. W sumie podobno "na górze lampa", ale jest jeszcze wcześnie i słońce nie wyszło zza grani. Może po prostu staliśmy w złym miejscu?
Z tą myślą w głowie decydujemy się dorzycić jeszcze parę zakosów więcej. Stając potem na przełęczy, pada stwierdzenie "nie ma ch*ja żebysmy za to nie zapłacili", owszem płacimy, ale bólem pleców następnego dnia. Jazda to bajka nie do opisania, tylko trzeba pilnować, żeby narta nie nurkowała za głęboko - żleb jest w końcu bardzo Kamienisty :). Przelatujemy przez polanę Tomanową, nie spotykając ani jednego turysty. Tniemy na krechę do wylotu doliny, na zasłuzoną szarlotkę i herbatę na słońcu. Potem czeka nas już tylko zjazd do samochodu, oddanie sprzętu i korek na Zakopiance. Czemu Zakopianka sie korkuje? Bo jakiś pasażer autokaru ma za mały pęcherz. No i hyc, znowu poniedziałek. Ale już teraz mogę powiedzieć, że to dobry sezon skiturowy.

niedziela, 10 grudnia 2017

Cały Laos w jednym wpisie

Laos, nie bardzo wiem co tu napisać. Pamiętam że kiedyś Laos zrobił na mnie wrażenie, pyszne jedzenie, które pozostało po Francuskiej okupacji, niesamowita przyroda, uśmiechnięci i przyjaźni ludzie. Żeby zrobić to trochę inaczej niż poprzednio, nie wsiadamy na „slow boat” do Pakbeng, tylko kupujemy bilety na autobus sypialny do Luang Prabang.
W międzyczasie obiad i cafe Lao (pyszna tutejsza kawa wymieszaną ze słodkim skondensowanym mlekiem), w ogromnym kubku, pełnym kostek lodu. Nocny autobus to półtorametrowe dwuosobowe łóżka piętrowe na kołach i wielki głośnik z którego leci muzyka. Jak mówi kierowca, „no music, I sleep”, więc jak kierowca nie śpi, to cały autobus też nie.
Zaliczam tę całonocną podróż do najmniej przyjemnych w życiu.
Luang Prabang dalej ma swój urok, trochę zasłonięty przez chińskie autokary. Dalej można tam dobrze zjeść, poznać fajnych ludzi i siedzieć nad brzegiem Mekongu z beer Lao, wodospady też zachwycają i można się dalej w nich kąpać i pada deszcz.
Zmianą są tylko Kim Dzongi wszędzie i w autokarach i z aparatami. Vang Vieng za to przestał być fajną przystanią dla backpackersów, żeglujących na skrzydłach taniego piwa i marihuany na południe. Zamienił się w mały Pekin albo Halstatt, wyrosły hotele, asfaltowe drogi, parkingi. Burgery i kanapki niezmiennie są pyszne, ale wkrótce ustąpią miejsca bułeczkom na parze i miskom ryżu.
Droga do Tham Kong Lor wytrzymała próbę czasu – dalej żaden autokar tamtędy nie przejedzie, czyli brak Chińczyków. Ula będzie musiała pójść na terapię po tej wycieczce, a na pewno na tajski masaż. Jaskinie piękne, zwiedzane z pokładu łódki, a znak oznaczający „boof” jest uniwersalny na całym świecie.
Ogólnie to co warto zobaczyć w Laosie to natura, zanim nie rozjadą jej buldożery firmy Xin Ming czy Mao Cai. Jedziemy na południe Laosu, zobaczyć to, czego nie udało mi się zobaczyć poprzednim razem, Si Phan Don, czyli 4000 wysp.
Wodospady są ogromne, robią wrażenie takie jak dolna Rauma, jeśli nie większe. Życie na wyspach biegnie powoli, leniwie i przyjemnie. Nigdzie się nie śpieszymy, jeździmy na rowerach, pływamy kajakami i nie robimy absolutnie nic. Cień na tę sielankę rzuca tylko budowana na Mekongu zapora, która wybije tyle ryb i wysiedli tylu rybaków, że nie da się tego przeliczyć na wyprodukowane gigawaty.
Po kilku dniach odpoczynku, ruszamy do Kambodży, z zamiarem obejrzenia tylu świątyń, że do końca życia nie będziemy chcieli spojrzeć na budownictwo sakralne. Odwiedzimy kolebkę cywilizacji Khmerów, także Czerwonych (chociaż osobiście za ich kolebkę uważam Paryż), Angkor Thom.

czwartek, 30 listopada 2017

Tajskie łajtłotery

Są kajaki...
No dobra, napisałem, że jedziemy do oddalonego o 300 km Chiang Mai. Niestety przejść granicznych Birma – Tajlandia jest tylko kilka, a tylko do jednego da się dojechać autobusem. Czyli jedziemy na południe, całą noc, po Birmańskich drogach.
Naturalnie przekraczamy granicę mostem przyjaźni Mniamsko-Tajskiej, potem łapiemy busik do Tak, stamtąd autobus do Chiang Mai, czekamy na autobus zastępczy, kiedy ten pierwszy się psuje, łapiemy tuktuka do centrum i ostatecznie stajemy na progu hostelu po 32 godzinach podróży i 1000+ km na liczniku.
Następnego dnia nie robimy zupełnie nic. No dobra, organizujemy sobie kajaki i zwiedzamy okoliczne stoiska z owocami, pad taiem i naleśnikami. Po dniu odpoczynku przychodzi czas na kajaki. Do tego te między kamieniami, po białej (nie no, żółta jest jak siemasz Wiktor) wodzie.
Firmę, która to organizuje wybraliśmy już w Polsce, parę miesięcy przed przyjazdem. Rzeka Mae Taeng też była oglądana na jutubach milion razy, nie wspominając o wszelkich dostępnych opisach. Takie trochę zboczenie. Rano pakują nas do minivana z tłumem białych, jadących na rafty.
Głupio to przyznać, ale jak człowiek nagle wpada w znajome środowisko, wie czego się spodziewać i dodatkowo kontrastuje to z zagubioną resztą wycieczkowiczów, czuje się lepszy. Ha, ja będę płynął to kajakiem, a wy będziecie wiezieni raftami, ziemniaki – staram się to ukryć jak najgłębiej, nie uważam żeby takie podejście było czymś fajnym.
...i gotowanie
Ale samopoczucie mam dobre. Dostajemy 2 przewodników, sprawdzają czy umiemy pływać i wstawać rolką – mają podejście, że ten kto umie eskimoskę, jest bogiem. Kajaki wyprodukowane na Tajwanie, prowadzi się jak ciężarówki. Reszta sprzętu to NRS, produkowany w Tajlandii, wywożony do Nowej Zelandii a następnie sprowadzany na zamówienie do Tajlandii. Bez sensu.
Sama rzeka to WW 3 z miejscami 4. Podchodzimy sceptycznie do tej wyceny. Pierwsze miejsca ucierając nam nosa, trzeba mieć spięty poślad. Rzeka daje nam dużo radości, jest techniczna, z wieloma głazami, dzielącymi nurt i mikrocofkami. Przewodnicy prowadzą, opisują każde miejsce gdzie jest bardziej albo więcej, jedno miejsce oglądamy.
Ale ostatecznie jesteśmy prowadzeni jak ziemniaki w dół rzeki, naśladując ruchy naszych przewodników. Uczucie bycia lepszym znika natychmiast, ale radość z pływania zostaje. Po drodze chlapiemy się z raftami, patrzymy na słonie i palmy. Gałęzie na przęsłach mostu pokazują ile wody można tu trafić w porze deszczowej, wtedy nie wiem czy bym chętnie schodził na tę rzekę.
Po takim aktywnym dniu wracamy na nocny targ do Chiang Mai. Na masaże, jedzenie i zasłużony sen. Następny dzień to lekcja gotowania, chyba zostawię ten opis Uli. Już kiedyś byłem na czymś takim, do tego w Chiang Mai. Wiąże się to na pewno z dużą ilością dobrego jedzenia.
Ponieważ w Tajlandii jeszcze posiedzimy, szybko zbieramy się w kierunku Laosu, zahaczając o Chiang Rai, drogą bardzo dobrze znaną, zobaczyć białe i czarne budownictwo, z którego słynie to miasto. Jedna krótka noc i znowu o nieludzkiej porze wstajemy na autobus do Laosu, z pieśnią “Hello, Pakbeng?” na ustach.

niedziela, 26 listopada 2017

Wiewiórka po przejściu błotnistą drogą ma brudne futerko

Szympu szympi szymłe szunlu - tak to mniej więcej brzmi. Pierwsze zdanie, jakiego nauczyliśmy się po Birmańsku, ale po kolei.
Po bardzo trzęsącej podróży krętymi drogami, z radością wypadamy na chodnik w Kalaw, małej miejscowości, położonej około 50km od jeziora Inle.
Resztę drogi pokonamy pieszo.  Najpierw jeszcze odprawa przed trekkingiem. Idziemy do biura, które organizuje całą zabawę i poznajemy naszego przewodnika, nazywa się Tay Zar. Dołącza do nas Freddy, Gloria musiała wracać z Mandalay do domu.  Następnego dnia rano, jemy w hostelu pyszne śniadanie, podane w charakterystycznych dla Birmy metalowych menażkach i wyruszamy w drogę, przez góry, lasy, pola, wioski.
Po drodze śpimy w autentycznych domach, autentycznych Birmańczykow – bambusowe chaty, murowane tylko z zewnątrz,  łazienka w misce obok domu, prąd z paneli słonecznych i akumulatora. Brak Wi-Fi, zasięgu, samochodów. Są tylko woły i krowy. Po drodze odwiedzamy szkołę, pola ryżowe, domy. Ja gram w chinlone, Ula ubija chilli w ilościach hurtowych, zbiera ryż I daje sobie zrobić lokalny makijaż z drewna, wybiela skórę (azjaci mają na tym punkcie obsesję) chroni przed promieniami UV,  oraz wybiela zęby podczas snu, no cuda.
W praktyce smaruje się twarz mokrym kawałkiem drzewa, zostawia to coś co przypomina jasne błoto.  Ostatni krzyk mody w Birmie,  wszyscy to mają.  Na serio nazywa się thanakha i jest ich najbardziej charakterystyczną tradycją.
Nasz przewodnik organizuje nam takie atrakcje i bardzo dużo opowiada o życiu przeciętnego Birmańczyka, ale też dzieli się wiedzą z zakresu rolnictwa, polityki, lingwistyki i wielu innych. Stąd tytułowa wiewiórka, Tay Zar męczy Szczebrzeszyn, a jak jest wiewiórka po niemiecku, nie jestem w stanie powtórzyć.
Towarzyszy nam też kucharz Poe Pu, który jeździ na skuterze między miejscami naszych posiłków i przygotowuje za każdym razem wspaniałą ucztę. Trafia nam się całkiem dobra pogoda. Pierwszego dnia lekko pada po południu.
Ale to wystarczy by pomarańczowa piaszczysta droga zamieniła się w błotnistą ślizgawkę. Do podeszw przylepiają się grube i ciężkie warstwy błota. Nie wyobrażam sobie chodzenia tam po porządnej ulewie.
Błoto podobno sięga do kolan a trekking trzeba czasami wstrzymać  do czasu aż rzeka wyschnie i zamieni się znowu w ścieżkę. Drugi dzień mamy słoneczny, dopiero trzeciego zaczyna padać, do tego stopnia że kilka osób rezygnuje z dalszej wycieczki.
My idziemy dalej, ale już  po nizinach, 4 godziny, do brzegu jeziora. Tam jemy obiad, z  deserem w postaci owoców wyciętych w kształt zwierząt, Poe Pu to mistrz. Aż żal kończyć taki trekking. Wsiadamy do łodzi, która przenosi nas do Naung Shwe, turystycznego miasteczka nad jeziorem Inle.
Przynajmniej znajdujemy hostel na uboczu, ale wiem że będziemy tęsknić za tymi trzema dniami chodzenia po górach.
Po drodze do hostelu, mamy przedsmak tego, co można zobaczyć nad jeziorem.
Płyniemy szybką łódka z silnikiem, między pływającymi polami pomidorów I zostawiamy za sobą pióropusz wody wyrzucany przez śrubę. Po wypłynięciu z pływających ogrodów, silnik wyje coraz głośniej a łódź z dużą prędkością mija rybaków, którzy stoją na łodzi na jednej nodze, w drugiej trzymają wiosło i sterują, jedną ręką trzymają tradycyjna birmańską sieć a drugą machają do turystów.
Trzecią ręką na pewno podtrzymują tradycyjne spodnie, longhi, żeby im nie spadły, a czwartą nogą drapią się za siódmym uchem, tacy zdolni.
W hostelu robimy pranie, bierzemy gorącą kąpiel i robimy leniwy wieczór, z wyjściem na spacer do miasta, na mięso z suszonymi chilli i sałatkę z liści herbaty.
Następnego dnia z braku skuterów do pożyczenia, bierzemy rowery i jedziemy zobaczyć pływające wioski. Słońce razi nas w oczy całą drogę i umieramy z pragnienia. Ostatecznie docieramy do wioski, w której biały turysta może wsiąść na łódkę.
Ja dostaję małe wiosełko z przod (birmańskie dzieci dostają takie do zabawy jak się nudzą), Ula siedzi w środku, a szefowa stoi z tyłu i wiosłuje nogą. Po 5 sekundach dostaję zakaz wiosłowania. Płyniemy przez azjatycką Wenecję i mijamy domy, sklepy i szkołę na palach.
W szkole akurat skończyły się lekcje i rodzice odbierają dzieci łodziami. No i jak tu wagarować? Następny dzień to wycieczka łodzią motorową (silnik od traktora napędza śrubę, którą można podnosić z wody, przy pokonywaniu przeszkód oraz używać jako steru).
Znowu widzimy pływające ogrody, czyli pomidory posadzone na ziemi, która leży na pływających wodorostach. Ogrody nie odpływają bo są przybite do dna długimi tyczkami. Dzięki temu też nie są zalewane w porze deszczowej i falują razem z wodą.
Widzimy rybaków z trzecią ręką i czwartą nogą, ale również takich, którzy uderzają wiosłem w wodę, żeby ogłuszyć ryby, no i takich, którzy rozstawiają zwykłe sieci, albo stoją z wędką (oczywiście wiosłują dalej nogą). Na takiej wycieczce nie może też zabraknąć wizyty w fabryce cygar, drewnianych słoników i srebrnych wisiorków. Ot taka prezentacja lokalnego folkloru.
Jeszcze tego samego dnia pakujemy się do autobusu. Naszym celem jest Tajlandia i oddalone o 300km w linii prostej Chang Mai. To już nasz ostatni punkt to zwiedzania na mapie Birmy, z krajem żegnamy się serdecznym “ta ta”, co po Birmańsku znaczy “pa pa”.

niedziela, 19 listopada 2017

Mandalay - inny wymiar Birmy

Docieramy do Mandalay, drugiego co do wielkosci miasta Birmy, leżącego w centrum kraju.  Okazuje się,  że mieszkamy w tym samym hostelu co poznana w busie filipińsko-niemiecka para. W cenie biletu mamy podwózkę songthaewem (taki pickup z dachem I ławkami z tyłu) do drzwi.
Przy okazji pierwszy rzut oka na miasto.  Po Yangon, szykujemy się na smród, syf i chaos. Mandalay w skali azjatyckich miast,  jest nawet czyste,  ładne,  Tylko strasznie tu gorąco.  Idziemy coś zjeść po podróży,  to w tym mieście poznajemy najlepsze przysmaki Birmy, ale po kolei.
Pierwszy dzień mija pod znakiem kuchni indyjskiej (wpływy kultury indyjskiej są dość widoczne w tej części kraju). Dostajemy curry z kurczakiem i ryżem, cienki chlebek, warzywa – marchew,  ogórek,  fioletowa rzodkiewka. Potem to odchorujemy. 
Zwiedzanie Mandalay dzielimy na dwa dni,  pierwszy dzień – sami zwiedzamy miasto na skuterze,  drugi – razem z zaprzyjaźniona parą Freddym i Glorią bierzemy taksówkę,  żeby zobaczyć stare stolice Birmy, pagody oraz najdłuższy drewniany most na świecie. Jazda skuterem w Birmie, jest łatwiejsza niż w Wietnamie,  ale trzeba przywyknąć do innych zasad ruchu drogowego.
Fabryka złotych liści 
Pierwszeństwo jest sprawą względną,  trzeba się przepychać by wyjeżdżać z dróg podporządkowanych. Jadąc główną,  trzeba być przygotowanym na to,  że ktoś będzie się przepychał z podporządkowanej, tuż przed tobą.  Kierunkowskaz przy wyprzedzaniu nie jest wymagany,  ale klakson – konieczny.
Jedziemy pozwiedzać miasto – zaczynamy od klasztoru zbudowanego w całości z drewna tekowego, potem przychodzi czas na złotego buddę, złotą stupę, targ. Oglądamy też pałac królewski otoczony ze wszystkich stron poligonem i bazą wojskową.
Psy są wszędzie
Na zachód słońca jedziemy na wzgórze Mandalay, z którego roztacza się piękny widok na całe miasto, jeśli tylko nie zasłaniają go turyści z Chin. W obliczu tłoku postanawiamy uciekać.  Słońce chowa się za horyzontem w trakcie naszego zjazdu z Mandalay Hill.
Wieczorem zabieramy się za birmański street food. Jedzenie jest bardzo tłuste i smaczne.  Próbujemy naleśniki z nadzieniem z warzyw i chilli, smażone na wklęsłej patelni na środku ulicy, oraz ciastka “męża i żony”, smażone w półkolistych zagłębieniach wielkiej patelni, a potem zlepiane ze sobą w kulki – nadziewane warzywami (na ostro),  jajkami przepiórek albo ciastem. 
Ale nasze ulubione są chyba naleśniki na słodko, z kokosem dla Uli, z orzeszkami ziemnymi dla mnie.
Następnego dnia ruszamy w podróż taksówką, razem z Glorią i Freddym. Na początek jedziemy zobaczyć fabrykę złotych liści. Pewną formą modlitwy jest naklejanie na posąg Buddy cienkich listków złota.
Dzięki takim wyklejankom, posąg w Mandalay zwiększył dziesięciokrotnie swoją wagę w złocie przez ostatnie 80 lat. Fabryka złotych liści składa się przede wszystkim z uklepywania (przez kilka godzin) bryłek na cienkie listki. Jest oczywiście też marketing i pakowanie, ale samo uklepywanie złota jest najciekawsze.
Degustacja betelu
Gloria ocenia proces okiem znawcy, wioska na Filipinach z której pochodzi, jest znana z obróbki złota.  Po fabryce liści przychodzi czas na oglądanie klasztoru i miliona stup, z których każda na pewno jest inna i ciekawa. Jedna miała być największą na świecie,  ale nigdy nie została ukończona a trzęsienie ziemi też zrobiło swoje,  do innej da się Tylko odpłynąć łódką, żeby potem wsiąść do powozu i być wożonym, wszystko za miliony bimbałów. 
Nie dało się przetłumaczyć że koniem nie,  “Hello, horse cart?”. Ostatecznie,  mimo że “very far, ten kilometer”, oglądamy to co chciemy w godzinę,  na piechotę. Dzień kończymy oglądając zachód słońca z mostu U Bain, najdłuższego drewnianego mostu na świecie. Powrót do Mandalay to jeden wielki korek.
Postanawiamy przedłużyć nasz pobyt o jeszcze jeden dzień,  powęszyć po targu i zobaczyć Jade Market, czyli wytwórnię i targowisko szmaragdów.
Ciężko pracujące dzieci
to widok typowy dla Birmy
Oglądamy tam cały proces obróbki kamieni,  od cięcia przywiezionych skalnych bloków na mniejsze,  w jednej budce, po internetowe aukcje,  prowadzone na żywo w budce obok.  Oczywiście jest też dużo stacji szlifierskich i rzeźbiarskich. Zostajemy na targu poczestowani betelem, lokalną używką na bazie tytoniu. Betelu się jednak nie pali, tylko żuje, wszyscy miejscowi plują tym potem na chodnik, zostawiając rdzawe ślady.
Uli bardzo nie smakuje, dla mnie jest całkiem w porządku. Ale nie na tyle, by mieć pomarańczowo-czarne zęby jak lokalesi. Idziemy też na przedstawienie teatru kukiełek, Birmańskie wydarzenie kulturowe.  Jest ok, ale komary zjadają nas żywcem. Następnego dnia opuszczamy nasz przytulny hostel w Mandalay i ruszamy w podróż do Kalaw, do tajemniczego stanu Szan, połazić po dżungli. 200 km podróży samochodem zajmie nam 6 godzin. Podróżowanie po Birmie to przygoda.