niedziela, 26 listopada 2017

Wiewiórka po przejściu błotnistą drogą ma brudne futerko

Szympu szympi szymłe szunlu - tak to mniej więcej brzmi. Pierwsze zdanie, jakiego nauczyliśmy się po Birmańsku, ale po kolei.
Po bardzo trzęsącej podróży krętymi drogami, z radością wypadamy na chodnik w Kalaw, małej miejscowości, położonej około 50km od jeziora Inle.
Resztę drogi pokonamy pieszo.  Najpierw jeszcze odprawa przed trekkingiem. Idziemy do biura, które organizuje całą zabawę i poznajemy naszego przewodnika, nazywa się Tay Zar. Dołącza do nas Freddy, Gloria musiała wracać z Mandalay do domu.  Następnego dnia rano, jemy w hostelu pyszne śniadanie, podane w charakterystycznych dla Birmy metalowych menażkach i wyruszamy w drogę, przez góry, lasy, pola, wioski.
Po drodze śpimy w autentycznych domach, autentycznych Birmańczykow – bambusowe chaty, murowane tylko z zewnątrz,  łazienka w misce obok domu, prąd z paneli słonecznych i akumulatora. Brak Wi-Fi, zasięgu, samochodów. Są tylko woły i krowy. Po drodze odwiedzamy szkołę, pola ryżowe, domy. Ja gram w chinlone, Ula ubija chilli w ilościach hurtowych, zbiera ryż I daje sobie zrobić lokalny makijaż z drewna, wybiela skórę (azjaci mają na tym punkcie obsesję) chroni przed promieniami UV,  oraz wybiela zęby podczas snu, no cuda.
W praktyce smaruje się twarz mokrym kawałkiem drzewa, zostawia to coś co przypomina jasne błoto.  Ostatni krzyk mody w Birmie,  wszyscy to mają.  Na serio nazywa się thanakha i jest ich najbardziej charakterystyczną tradycją.
Nasz przewodnik organizuje nam takie atrakcje i bardzo dużo opowiada o życiu przeciętnego Birmańczyka, ale też dzieli się wiedzą z zakresu rolnictwa, polityki, lingwistyki i wielu innych. Stąd tytułowa wiewiórka, Tay Zar męczy Szczebrzeszyn, a jak jest wiewiórka po niemiecku, nie jestem w stanie powtórzyć.
Towarzyszy nam też kucharz Poe Pu, który jeździ na skuterze między miejscami naszych posiłków i przygotowuje za każdym razem wspaniałą ucztę. Trafia nam się całkiem dobra pogoda. Pierwszego dnia lekko pada po południu.
Ale to wystarczy by pomarańczowa piaszczysta droga zamieniła się w błotnistą ślizgawkę. Do podeszw przylepiają się grube i ciężkie warstwy błota. Nie wyobrażam sobie chodzenia tam po porządnej ulewie.
Błoto podobno sięga do kolan a trekking trzeba czasami wstrzymać  do czasu aż rzeka wyschnie i zamieni się znowu w ścieżkę. Drugi dzień mamy słoneczny, dopiero trzeciego zaczyna padać, do tego stopnia że kilka osób rezygnuje z dalszej wycieczki.
My idziemy dalej, ale już  po nizinach, 4 godziny, do brzegu jeziora. Tam jemy obiad, z  deserem w postaci owoców wyciętych w kształt zwierząt, Poe Pu to mistrz. Aż żal kończyć taki trekking. Wsiadamy do łodzi, która przenosi nas do Naung Shwe, turystycznego miasteczka nad jeziorem Inle.
Przynajmniej znajdujemy hostel na uboczu, ale wiem że będziemy tęsknić za tymi trzema dniami chodzenia po górach.
Po drodze do hostelu, mamy przedsmak tego, co można zobaczyć nad jeziorem.
Płyniemy szybką łódka z silnikiem, między pływającymi polami pomidorów I zostawiamy za sobą pióropusz wody wyrzucany przez śrubę. Po wypłynięciu z pływających ogrodów, silnik wyje coraz głośniej a łódź z dużą prędkością mija rybaków, którzy stoją na łodzi na jednej nodze, w drugiej trzymają wiosło i sterują, jedną ręką trzymają tradycyjna birmańską sieć a drugą machają do turystów.
Trzecią ręką na pewno podtrzymują tradycyjne spodnie, longhi, żeby im nie spadły, a czwartą nogą drapią się za siódmym uchem, tacy zdolni.
W hostelu robimy pranie, bierzemy gorącą kąpiel i robimy leniwy wieczór, z wyjściem na spacer do miasta, na mięso z suszonymi chilli i sałatkę z liści herbaty.
Następnego dnia z braku skuterów do pożyczenia, bierzemy rowery i jedziemy zobaczyć pływające wioski. Słońce razi nas w oczy całą drogę i umieramy z pragnienia. Ostatecznie docieramy do wioski, w której biały turysta może wsiąść na łódkę.
Ja dostaję małe wiosełko z przod (birmańskie dzieci dostają takie do zabawy jak się nudzą), Ula siedzi w środku, a szefowa stoi z tyłu i wiosłuje nogą. Po 5 sekundach dostaję zakaz wiosłowania. Płyniemy przez azjatycką Wenecję i mijamy domy, sklepy i szkołę na palach.
W szkole akurat skończyły się lekcje i rodzice odbierają dzieci łodziami. No i jak tu wagarować? Następny dzień to wycieczka łodzią motorową (silnik od traktora napędza śrubę, którą można podnosić z wody, przy pokonywaniu przeszkód oraz używać jako steru).
Znowu widzimy pływające ogrody, czyli pomidory posadzone na ziemi, która leży na pływających wodorostach. Ogrody nie odpływają bo są przybite do dna długimi tyczkami. Dzięki temu też nie są zalewane w porze deszczowej i falują razem z wodą.
Widzimy rybaków z trzecią ręką i czwartą nogą, ale również takich, którzy uderzają wiosłem w wodę, żeby ogłuszyć ryby, no i takich, którzy rozstawiają zwykłe sieci, albo stoją z wędką (oczywiście wiosłują dalej nogą). Na takiej wycieczce nie może też zabraknąć wizyty w fabryce cygar, drewnianych słoników i srebrnych wisiorków. Ot taka prezentacja lokalnego folkloru.
Jeszcze tego samego dnia pakujemy się do autobusu. Naszym celem jest Tajlandia i oddalone o 300km w linii prostej Chang Mai. To już nasz ostatni punkt to zwiedzania na mapie Birmy, z krajem żegnamy się serdecznym “ta ta”, co po Birmańsku znaczy “pa pa”.

Brak komentarzy: