czwartek, 30 listopada 2017

Tajskie łajtłotery

Są kajaki...
No dobra, napisałem, że jedziemy do oddalonego o 300 km Chiang Mai. Niestety przejść granicznych Birma – Tajlandia jest tylko kilka, a tylko do jednego da się dojechać autobusem. Czyli jedziemy na południe, całą noc, po Birmańskich drogach.
Naturalnie przekraczamy granicę mostem przyjaźni Mniamsko-Tajskiej, potem łapiemy busik do Tak, stamtąd autobus do Chiang Mai, czekamy na autobus zastępczy, kiedy ten pierwszy się psuje, łapiemy tuktuka do centrum i ostatecznie stajemy na progu hostelu po 32 godzinach podróży i 1000+ km na liczniku.
Następnego dnia nie robimy zupełnie nic. No dobra, organizujemy sobie kajaki i zwiedzamy okoliczne stoiska z owocami, pad taiem i naleśnikami. Po dniu odpoczynku przychodzi czas na kajaki. Do tego te między kamieniami, po białej (nie no, żółta jest jak siemasz Wiktor) wodzie.
Firmę, która to organizuje wybraliśmy już w Polsce, parę miesięcy przed przyjazdem. Rzeka Mae Taeng też była oglądana na jutubach milion razy, nie wspominając o wszelkich dostępnych opisach. Takie trochę zboczenie. Rano pakują nas do minivana z tłumem białych, jadących na rafty.
Głupio to przyznać, ale jak człowiek nagle wpada w znajome środowisko, wie czego się spodziewać i dodatkowo kontrastuje to z zagubioną resztą wycieczkowiczów, czuje się lepszy. Ha, ja będę płynął to kajakiem, a wy będziecie wiezieni raftami, ziemniaki – staram się to ukryć jak najgłębiej, nie uważam żeby takie podejście było czymś fajnym.
...i gotowanie
Ale samopoczucie mam dobre. Dostajemy 2 przewodników, sprawdzają czy umiemy pływać i wstawać rolką – mają podejście, że ten kto umie eskimoskę, jest bogiem. Kajaki wyprodukowane na Tajwanie, prowadzi się jak ciężarówki. Reszta sprzętu to NRS, produkowany w Tajlandii, wywożony do Nowej Zelandii a następnie sprowadzany na zamówienie do Tajlandii. Bez sensu.
Sama rzeka to WW 3 z miejscami 4. Podchodzimy sceptycznie do tej wyceny. Pierwsze miejsca ucierając nam nosa, trzeba mieć spięty poślad. Rzeka daje nam dużo radości, jest techniczna, z wieloma głazami, dzielącymi nurt i mikrocofkami. Przewodnicy prowadzą, opisują każde miejsce gdzie jest bardziej albo więcej, jedno miejsce oglądamy.
Ale ostatecznie jesteśmy prowadzeni jak ziemniaki w dół rzeki, naśladując ruchy naszych przewodników. Uczucie bycia lepszym znika natychmiast, ale radość z pływania zostaje. Po drodze chlapiemy się z raftami, patrzymy na słonie i palmy. Gałęzie na przęsłach mostu pokazują ile wody można tu trafić w porze deszczowej, wtedy nie wiem czy bym chętnie schodził na tę rzekę.
Po takim aktywnym dniu wracamy na nocny targ do Chiang Mai. Na masaże, jedzenie i zasłużony sen. Następny dzień to lekcja gotowania, chyba zostawię ten opis Uli. Już kiedyś byłem na czymś takim, do tego w Chiang Mai. Wiąże się to na pewno z dużą ilością dobrego jedzenia.
Ponieważ w Tajlandii jeszcze posiedzimy, szybko zbieramy się w kierunku Laosu, zahaczając o Chiang Rai, drogą bardzo dobrze znaną, zobaczyć białe i czarne budownictwo, z którego słynie to miasto. Jedna krótka noc i znowu o nieludzkiej porze wstajemy na autobus do Laosu, z pieśnią “Hello, Pakbeng?” na ustach.

Brak komentarzy: