piątek, 27 sierpnia 2010

Mont Blanc 2010

Pół roku planowania i zakupywania sprzętu i na koniec szczyt zdobyty w dwa dni - tak w skrócie można opisać naszą wyprawę na Mont Blanc. Ale po kolei. Nasza przygoda zaczęła się na lotnisku kiedy to po zważeniu plecaków, zaczęliśmy się zastanawiać czy może nie za dużo tego spakowaliśmy ? Wyszło około 19 kg na głowę, a jeszcze część żelastwa miała dotrzeć do nas już na miejsce samochodem. Humory poprawiły nam się już na miejscu gdzie to w oczekiwaniu na Tramway du Mont Blanc mający zawieźć nas na wysokość ok 2100m, spotkaliśmy grupkę Rosjan którzy atakowali z wielkimi, pękającymi w szwach 120 litrowymi plecakami. (Jak się później okazało ich taktyka była wyjątkowo nieskuteczna :)).

Tramwaj na górę jechał długo i mozolnie ale w końcu dostaliśmy się na docelową stację i mogliśmy dalej już ruszać z buta. Tego dnia w planach było dostanie się w okolice schroniska Tete Rousse na wysokości 3167 m, czyli razem nieco ponad 1000m przewyższenia, od miejsca w którym wysadziła nas kolejka. W pierwszym fragmencie podejścia towarzyszyły nam wszędobylskie kozice, które nic nie robiły sobie z obecności licznych turystów i bezczelnie blokowały drogę na ścieżce :). Sama droga na tym fragmencie nie należała może do najbardziej malowniczych - ot, taki sobie kamieniołom. Dopiero po wyjściu na wysokość schroniska, gdzie zresztą na stale już musieliśmy się zacząć przyzwyczajać do śniegu, zrobiło się ciekawiej. Naprzeciwko nas wyrosła ściana Aiguille du Gouter – dalszy cel naszej wyprawy. Zaraz obok ośnieżony szczyt Aiguille de Bionnassay, a poniżej pocięty szczelinami lodowiec Bionnassay. Ponieważ ruch na Mont Blanc jest całkiem duży to i miejsce pod namiot przygotowane przez wcześniejsze ekipy udaje się łatwo znaleźć. Trzeba było trochę tylko poukładać kamienie coby nie wchodziły w podczas snu tam gdzie nie trzeba. Luksusów i tak nie było ale spać się na tym dało :). Na kolację – jajecznica z proszku – o dziwo wygląda po usmażeniu jak jajecznica, smakuje już niekoniecznie.



Ponieważ prognozy pogody na dalszą cześć tygodnia nie były zbyt optymistyczne postanowiliśmy że następnego dnia (poniedziałek) ruszamy w nocy tak aby jak najwcześniej być przy schronisku Goutier, i mieć szansę jeszcze tego samego dnia lub we wtorek ruszyć na szczyt. Krótki sen, szybkie ogarnianie się, zwijanie namiotów i o 2 w nocy przy świetle czołówek ruszaliśmy już dalej. Tutaj czekał na nas najniebezpieczniejszy fragment tzw. kuluar Rolling Stones, skąd ta nazwa przekonaliśmy się bardzo szybko uciekając przed kamieniami zrzucanymi przez będących wyżej ludzi. Na początku spada jeden kamień by po chwili stworzyć za sobą już małą lawinkę. Dalej już do góry granią Goutier – najtrudniejszy technicznie odcinek, ale do pokonania przez wszystkich bez jakichś większych problemów. O świcie byliśmy już przy schronisku Goutier. Rozbiliśmy namitoy tym razem już na śniegu więc było nieco równiej :) Szybkie śniadanie i krótkie kimanie, by około godziny 11 być gotowym do dalszej drogi. Wszyscy póki co czuli się na siłach więc postanowiliśmy, że wchodzimy na wysokość około 4300m do schronu Vallot i tam zdecydujemy czy idziemy dalej, czy może potraktujemy to wyjście tylko aklimatyzacyjnie i zejdziemy z powrotem na nockę do namiotów. Zostawiliśmy co nie potrzebne w namiotach i ruszyliśmy już lżejsi w górę. Tempo było całkiem niezłe i po 2,5 godzinach byliśmy już 500m wyżej - przy schronie. Zrobiło się trochę zimno i wietrznie więc weszliśmy do tej blaszanej budy zwanej Vallotem, która bardziej od wewnątrz wygląda jak zsyp na śmieci niż schron, ale przynajmniej można było się nieco ogrzać i uciec od wiatru. Rządni wrażeń mogli również skorzystać z „toalety” bo w takie coś to cudo też zostało wyposażone.



Mimo że zaczęliśmy już tutaj odczuwać nieco wysokość, to jednak nadal czuliśmy się na siłach i postanowiliśmy iść dalej (do szczytu zostało jeszcze jakieś kolejne 500m w górę). Ta część podejścia okazała się wyjątkowo męcząca. Mało tlenu, my niezaaklimatyzowani, ból głowy, wiatr utrudniający ustanie prosto, po każdych 5 krokach zadyszka i odpoczynek na uspokojenie oddechu. Tak mniej więcej wyglądało nasze zdobywanie szczytu. Na szczęście kilkadziesiąt metrów przed nami w podobnym tempie poruszało się do góry trzech Czechów, więc widząc, że nie jest źle i nie tracimy do nich dystansu poruszaliśmy się dalej. W końcu o godzinie 17.30 po jakichś 3,5 godzinach od wyjścia z Vallota stanęliśmy na szczycie. Razem z nami na górze tylko wspominani wcześniej Czesi więc jak na warunki Mt Blanc luźno. Szybkie zdjęcia, 10 min na szczycie i już szykowaliśmy się do schodzenia – wiało jak cholera więc nikomu nie było w głowie zostawać tu dłużej :) Zejście było już nieco łatwiejsze, nie trzeba już było robić co kilka kroków odpoczynków, aczkolwiek ostatnie kilkaset metrów gdy widać już było namioty w oddali nieźle dały wszystkim w kość.



Po powrocie nie miałem, już ochoty na jakąś większą aktywność i położyłem się do śpiwora w opakowaniu. W nocy coś strasznie ciągneło zimnem od spodu – po sprawdzeniu maty okazało się że została przebita rakami. Ratowałem się podkładając pod siebie polar, rękawiczki, czapki – wszystko co jako tako mogło izolować. Nocka nie należała do najprzyjemniejszych, głowa nadal bolała, twarz piekła od wiatru i słońca a w gardle suszyło, na dokładkę przeszła nad nami jeszcze jakaś burza i zastanawialiśmy się czy nie zwieje nam zaraz namiotu. Gdy tylko zrobiło się widno wszyscy wstali zmęczeni mniej więcej tak jak się kładliśmy (albo i bardziej), nikogo już teraz nie interesowało podziwianie wschodów słońca więc ruszyliśmy szybko na dół. Na wysokości schroniska Tete Rousse zrobiło się nieco przyjemniej – przestało wiać wyszło słońce, wysokość też już mniejsza więc głowa przestała boleć. Dalej na dół do kolejki już bez większych problemów, w oczekiwaniu na tramwaj szybkie rozmasowanie obolałych stóp i na dół do Chamonix na zasłużone piwo :)

Podziękowania dla wszystkich za kawał niezłej wyprawy i miejmy nadzieje że w przyszłym roku uda się wejść jeszcze wyżej :)

2 komentarze:

Unknown pisze...

klawo:)

wlodson pisze...

coś genialnego!!!