sobota, 28 sierpnia 2010

wspin w Tatrach


Piątek, godzina 20:35, wiadomość od Mikiego. Poza linkiem do opisanej wyprawy z Blanca: (link) (jeszcze raz gratuluje chłopakom!) w dużym skrócie mniej więcej mail tej treści: "tadam!Teraz Ty bierz się za relacje z Taterów". Tak więc usiadłam i piszę.
-----
Pogody pewni nie byliśmy. Doszliśmy jednak do wniosku, że jak nie teraz to kiedy?I wyjechaliśmy.

Środa - niedźwiedź to nie miś
To było najdłuższe podejście w życiu. Ciemno, cicho, środek nocy. Na szlaku tylko nasza trójka z wielkimi plecakami, nastraszona historiami o niedźwiedziach grasujących po Hali...a przecież tam właśnie szliśmy...Śpiewać nie mieliśmy siły, baterii w telefonach szkoda na muzykę. "Miki, masz półotrej godziny - opowiedz nam, byleby głośno, o wyjeździe na Mont Blanc. Weszliście na lotnisko i..." i  tak minęła nam droga do Betlejemki. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy. Albo inaczej - nie zauważyliśmy.

Czwartek - sprawdzian zimnej krwi i autoratowniczego automatu
Zanim się obudziliśmy, wypiliśmy kawę, doszliśmy do ładu oraz składu, wybraliśmy drogę i pod nią podeszliśmy okazało się, że jest dopiero 9:30. Byczkowski - ładny, techniczny trawers z latającymi chwytami. Wróciliśmy zmęczeni. Psychicznie zmęczeni. Wieczór zakończyliśmy grzanym winem i szarlotką. W ramach podziękowania naszej trójce za, bądź co bądź, ale udane rozpoczęcie wyjazdu.

Piątek - uroki ścian południowych
Pobudka skoro świt. Bez marudzenia. Wystarczyło spojrzeć za okno a widząc błękitne niebo i oświetlony szczyty wiedzieliśmy, że to będzie udany dzień. Podejście zamieniło się w prawdziwą wycieczkę, ale po niecałych dwóch godzinach byliśmy już na Zmarzłej Przełęczy. Po krótkiej akcji pomocy zespołowi przed nami z zaklinowaną liną zaczynamy zjazdy. Zjechałam, czekam na Monię i Mikiego, stoję pod południową ścianą Zamarłej i przypominają mi się słowa Długosza "Ta perć jest najhonorniejsza której nie ma wcale". Piękna, ciepła ściana!
Weszliśmy w ścianę drogą Motyki. Najpierw Miki zniknął w pięknym zacięciu, potem tańczył na płytach. Monia poprowadziła trzeci wyciag. Mnie przypadł ostatni z równie pięknymi zacięciami. Koło południa byliśmy na samym wierzchołku. Po raz kolejny okazało się, że zjazdy dostarczają równie dużo wrażeń co droga w górę. Pierwszy stan minęłam. Został wysoko w górze. Na oko zostało z 10 m liny. Prusikować mi się nie widzi, zjeżdżam więc powoli modląc się chociaż o hak do przyaucenia się żeby resza mogła zjechać i założyć stan w odpowiednim miejscu. I nagle za krawędzią wyłania się ono! Najwspanialsze na świecie stanowisko zjazdowe! Kolejnego szuka Miki. Znalazł. Koniec obciążonej liny znajdował się tuż nad stanem...Parenaście metrów nad ziemią, na poszukiwania ostatniego stanu dziarsko wyrwała się Monia. Też chciała mieć swój udział w zjazdach. "Ok, ale jeśli nie znajdziesz punktów do zjazdu stawiasz nam szarlotkę". Ku naszemu zdziwieniu Monia ochoczo się zgadza. Dopiero po chwili słychać głośne "Eeeeeeeeeeej! Wrobiliście mnie!". Czego to się nie robi dla szarlotki :)
Słońce cały czas dopieka. Decydujemy się na Lewych Wrześniaków. Znowu żywcujemy pierwszy wyciąg, żeby zaoszczędzic na czasie w łatwym terenie. Tym razem pierwszy wyciąg należał do Moni. Stojąc na stanie i czekając aż Monia coś zmontuje pierwszy raz miałam okazję przekonać się jak pachnie kisiel truskawkowy którego nie ma...czemu? nie wiem. Ale Miki świadkiem, że w pewnym momencie czułam zapach kiślu tak autentycznie, jakby mi ktoś podstawił pod nosem pełen kubek. Za dużo słońca?Za dużo emocji?hmmm...z zamyśleń wyrwał nas głos Moni "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!". Popatrzyliśmy na siebie z zaciekawieniem po czym delikatnie ruszyliśmy w górę. Doszliśmy do stanu i już wiedzieliśmy czemu miało być bez obciążania . Drugi wyciąg był mój. Parchy straszne a mimo tego zużyłam cały szpej. Stan z liny i asekuracja w pozycji dojenia krowy oraz slynny już na tej drodze okrzyk "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!". Doszli, też zrozumieli czemu. Bardzo chcieliśmy już z tej drogi zejść. Wymyśliliśmy, że wytrawersujemy drogą opisaną jako Brak Trudności. Ostatecznie wariant wyjściowy w górę piątkowym zacięcio-kominem okazał sie łatwiejszy niż dwójkowy trawers b.t...Miki poprowadził i znowu usłyszałyśmy "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!".Po raz kolejny tego dnia znaleźliśmy się na wierzchołku Zamarłej. Zjazdy i powrót. A żeby powrót nie był nudny - do Mikiego znowu przybłąkały się kozice. Tym razem aż trzy :)

Sobota - "J****a Sprężyna"

Miki uparł się, że bardzo bardzo chce zrobić Sprężynę. Z drobną nadzieją, że pod ścianą mu przejdzie ruszyliśmy. Żeby Monia nie mógła narzekać ;) ze dzień bez przygód - przygody były. Jak zwykle i jak na zawołanie. Po śliskich płytach zaszliśmy za daleko. Wejść było łatwo. Zejście jak wiadomo zawsze jest trudniejsze, tym bardziej gdy trzeba zjechać na pupie po mokrych płytach... Koniec konców - zaczęliśmy wspinanie. Miki ruszył jak strzała. Nawet kluczowy trawers nie byl w stanie go powstrzymać. My z Monią miałyśmy mniej szczęścia. Zaplątane w wypinanie i wpinanie lin, nie mieszcząc się z plecakami w trawersie oraz pamiętając historię sprzed dwóch dni- przyhaczyłyśmy. Jak to Monia stwierdziła - piękna droga ale ponad nasze możliwości ( w orginale "J****a Sprężyna" :) ). Doszliśmy na top Kościelca. W oczekiwaniu na zaprzyjaźniony zespół z moimi zgubionymi okularami nauczyliśmy się całej topografii Hali, ucieliśmy sobie krótką drzemkę oraz z Monią przyglądałyśmy sie jak Miki wyrywa "panienki" na robienie im zdjęć. Tak...ten dzień zdecydowanie należał do niego - i pod względem wspinaczkowym, bo przecież calutka Sprężyna pięknie pociągnięta, no i był tym najbardziej wyniunianym "turystom" na Kościelcu :)


Niedziela - gdyby kózka nie skakała...
 6 rano. Słońce znowu daje popis. Szybka kawka i ruszamy w ostatnią drogę tego wyjazdu. Droga Gąsieckiego. Lekcja głuchych odgłosów kruszyzny. W południe już wracamy. Po drodze spotykamy misia erghm... przepraszam-niedźwiedzia. Przysięgamy sobie, że już nigdy więcej nie będziemy chodzili w nocy po górach. Niedźwiedź to nie miś i istnieje. Pędzimy do schroniska, żeby zdążyc się spakować i dojść na czas na pociąg...i bęc! tuż przed Betlejemką się wywalam. Bo przecież co to byłby za wyjazd gdybym się nie wywaliła.Na prostej rzecz jasna :) o 16:23 jesteśmy już w pociągu. Jedziemy do Warszawy. 7 godzin męczarni w wagonie-saunie. Ale nie myślimy o tym. Myślami i rozmowami jeszcze jesteśmy przy słonecznych 4 dniach wspinania.

1 komentarz:

piotrek pisze...

szacun i zazdrość ;)