poniedziałek, 5 września 2011

Sprzątanie po wyjeździe

Od powrotu minął miesiąc, a dalej po nocach śnią mi się płyty i kaloryfery na Peña Regaliz. Do blogowej galerii dodałem trochę zdjęć, no a film z wyjazdu jest wrzucony na Vimeo.
Trzeba znaleźć nowy cel na przyszły rok :).

piątek, 5 sierpnia 2011

¿Cuantos años tienes?

c.d. hiszpańskich opowieści.
Już sama myśl o wylegiwaniu się na plaży powodowała radosne rozszerzanie się źrenic, jak po zażyciu jakiegoś narkotyku. Tak zwany banan na twarzy zwiększał swoją szerokość tuż po dotknięciu palcami stóp miękkiego piasku. Poskramianie fal poprzez rzucanie się na ich grzbiety stało się nieodłączną rozrywką naszego pobytu w Hiszpanii. Z kolei aparaty fotograficzne z najmocniejszym zoom'em odegrały znaczącą rolę obserwowaniu jakże zaskakujących obiektów szczególnie męskiej uwagi w postaci opalających się top-less autochtonek. My natomiast wzbudziliśmy zainteresowanie tubylców grając w pokera. Z braku żetonów (o pieniądzach już nie wspominając) używaliśmy własnych ciał wykonując karne pompki zamiast tracić kolejne, cenne krążki. Lekko zarumienione przez słońce, dobrze umięśnione korpusy i ramiona powodowały westchnienia nie jednej z plażowiczek.
Po naładowaniu akumulatorów wyznaczyliśmy kolejny cel wspinaczkowy, jakim była droga Via Divertimiento na ścianie Peña Regaliz (2196m n.p.m.). Realizacji zadania pomóc miała wczesna pobudka i sprawne wyjście w góry. Tym razem było to typowe wspinanie towarzyskie, ponieważ wszystkie trzy zespoły po kolei wbiły się w tę samą linię. Przysporzyło to wiele okazji do hucznych dyskusji, a w szczególności wymian zdań w damskim zespole dotyczących kolejnych operacji na stanowiskach. Bardzo ciekawa droga dostarczyła nam sporo radochy i nawet parchate, kamieniste zejście nie było w stanie zburzyć tego stanu.
Ostatnie dwa dni przed powrotem do domu zorganizowaliśmy raczej w standardowy dla tego wyjazdu sposób. Był oczywiście ocean, było szlajanie się po knajpkach z żarciem (mimo szczerych chęci jedzenie spaghetti, czy innych makaronów też ma swój limit) i na finał był także Madryt z doskwierającą temperaturą ponad 30 stopni C oraz zagubionymi sandałami w drodze na lotnisko. Co złego to nie my. Ze swojej strony dziękuję za wyjazd i reset umysłu z prawdziwego zdarzenia! Co najważniejsze - na kolejny tego typu wyjazd nie można zapomnieć o dmuchanym kółku ratunkowym do walki z falami!

czwartek, 4 sierpnia 2011

¡Viva España!

Najwyraźniej nadszedł najwyższy czas, aby przemóc blogerską niemoc TBC i zdać relację z ostatniego górskiego wyjazdu, który zakończył się zaledwie kilka dni temu. W tym roku wybór padł na masyw Picos de Europa, w północnej części Hiszpanii. Co prawda kraj ten sam (co rok wcześniej), ale sam klimat, pora i okoliczności przyrody znacząco inne.
"Wycieczka" rozpoczęła się zaskakując część teamu remontami na drodze do lotniska. Zakładany nadmiar czasu niezbędny do bezpiecznego dotarcia na Okęcie okazał się nie tyle niewystarczający, co nieco niepokojący, szczególnie dla tych, którzy niemal na godzinę przed odlotem nie byli pewni dotarcia do pierwszego celu podróży. Na szczęście, jak to w bajkach bywa, wszystko skończyło się dobrze i jeszcze tego samego dnia wylądowaliśmy w Madrycie. Szybki i wygodny transport na północ kraju zapewniły nam dwa szalone rydwany napędzane wysokoprężnymi silnikami diesla: biała i czerwona strzała, w których podzielony na dwie części team otrzymał tajne kryptonimy krótkofalarskie, odpowiednio: jajo i kura.
Lądowanie w Fuente De, naszej (równie ściśle tajnej jak kryptonimy) bazie wypadowej odbyło się późnym wieczorem, właściwie już w nocy, a poranek zaskoczył nas nie tylko miłymi górskimi widokami, ale również dokuczającym deszczem. Pierwsze dwa dni spędziliśmy zatem na rekonesansie terenu rekreacyjnego, jak na prawdziwych wczasowiczów przystało. Zbadaliśmy zarówno trudności lokalnych podejść, jak i ostrości zakrętów miejscowych dróg prowadzących nad ocean (wym. ołszyn). Szczególnie te pierwsze zweryfikowały możliwości kondycyjne niektórych z nas, przypominając o obowiązkowym szacunku do wysiłku niezbędnego do zdobywania górskich szczytów.
Zarówno prognozy pogody, jak i ich rzeczywiste odzwierciedlenie pozwoliły na realizację ambitnego planu zdobycia szczytu Naranjo de Bulnes (Picu Uriellu) i wdrapania się na wysokość 2519 m n.p.m. Zanim jednak do tego doszło, zaliczyliśmy jeszcze wjazd uroczą kolejką linową z Fuente De oraz kilkugodzinne podejście do schroniska z "drobnymi" przerywnikami na wspinanie, gdzie team podzielił się na dwie grupy: rozgrzewkową i ambitną. Pierwsi czujnie przewidywali co ich czeka kolejnego dnia i oszczędzali siły, drudzy równie czujni wierząc w niewyczerpaną moc swoich niezawodnych mięśni nie przelękli się nawet 400-metrowej ściany.
Mimo harmidru jaki panował w schronisku, procentujące z poprzedniego dnia zmęczenie nie pozwoliło na zbyt wczesną pobudkę, a co za tym idzie na wczesny wymarsz pod ścianę. Tym razem również wybraliśmy dwa różne cele, oba na północnej ścianie Picu, czyli drogi Pidal-Cainejo oraz Martínez-Somoano. Tempo, jakim poruszali się hiszpańscy koledzy napawało optymizmem i pozwalało na szacowanie w miarę szybkiego zakończenia "drogi dnia". Dzięki dobremu zmysłowi orientacji w terenie dość szybko udało się znaleźć zagubioną już na starcie linię drogi Pidal-Cainejo i bez większych problemów piąć na sam szczyt. Tam niestety brak wody i palące słońce zaczęły doskwierać na tyle mocno, że wręcz wyciskaliśmy ostatnie krople z praktycznie pustego już camel-bag'a. Nie to jednak okazało się największym problemem. Wymieniony w opisie EWIDENTNY zjazd południową ścianą nie istniał. W głowie zaczęły rodzić się myśli o noclegu w prawie-dupówie. Zmęczenie i desperacja zaczęły objawiać się maniakalnymi, hiszpańskimi głosami dochodzącymi z dołu ściany. Fata morgana przeistoczyła się jednak w rzeczywistość, objawiając się sylwetką pary wspinaczy z Hiszpanii, którzy przywrócili nam nadzieję na powrót do schroniska i normalny nocleg. To jednak my zaskoczyliśmy ich bardziej w drodze na ziemię, zakładając jedno ze stanowisk zjazdowych ze starej kości znalezionej w ścianie i kawałka drewna (korzenia?). Dawno nie widziałem tak zaniepokojonego człowieka. Koniec końców, cali i zdrowi wróciliśmy na obiekt, w którym mimo braku ciepłej wody udało nam się umyć najbardziej wrażliwe części ciała.
Powrót do Fuente De okazał się dużo szybszy niż się tego spodziewaliśmy. Na nasze wyobraźnie zadziałała prawdopodobnie perspektywa szybkiej ewakuacji nad ocean, w którym chcieliśmy łagodzić niedogodności ostatnich dni... c.d.n.

wtorek, 15 marca 2011

Hiszpańskie wspinanie, po raz kolejny

Znowu organizujemy wyjazd do Hiszpanii na wspinanie. Kierując się doświadczeniami z zeszłego roku filozofią jest: żadne sportowe drogi, tylko jak największe góry na TRADzie. Cel wyprawy: góry Picos de Europa, tu:
Aktualnie kombinuję topo dróg na 3 górach:

Naranjo de Bulnes:


Peńa Santa de Castilla:


Peńa Vieja:

...ale to tylko propozycja, gór jest pełno. Wiem że to nie Tatry, ale też może coś ciekawego tam znajdziemy, kto wie ;)
Termin, proponuję wylot z Warszawy w sobotę 23.07 i powrót w poniedziałek 01.08. W ten sposób nie wydamy majątku na bilety, no i mamy szansę załapać się na okres mniejszych opadów (że będzie lało to oczywiste).
Podsumowując: ja bym już kupował bilety, tak że zachęcam do szybkiego decydowania się ;) W ramach atrakcji są duże ściany, noclegi pod namiotem wśród wilków, niedźwiedzi i turystów, całodniowe podejścia, deszcz i alkohol ze sfermentowanych jabłek. :D
Wszystkie pytania i wątpliwości przysyłajcie mailem.

środa, 9 lutego 2011

Zimowy wspin w Tatrach

Propozycja wyjazdu na zimowe wspinanie przyszła od Tomka nagle i niespodziewanie. We wtorek, plan zakładał austriacką Maltę, w środę słowackie lodospady, a ostatecznie z przyczyn klimatyczno-logistycznych w czwartek po południu znaleźliśmy się w busie z napisem "COALA" wiozącym nas do Zakopanego. W plecakach kilogramy szpeju (podziękowania dla tych co nam dodatkowego szpeju pożyczyli, bo bez tego to byśmy się chyba tam zabili :), na plecakach dziaby które górskiej skały jeszcze nie widziały, a my sami z prawie zerową wiedzą tego co nas tam czeka, zdecydowaliśmy naprzeć na rejon Hali Gąsienicowej. Przy wieczornym piwie, nasza wiedza została na szczęście nieco wzbogacona instruktorskim doświadczeniem Gela. Generalnie z pobranych nauk najlepiej zapamiętałem część o tym że w górach zimą się nie lata i tego się trzymając ruszyliśmy z rana na lekkim kacu w kierunku betlejemki. Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się drogą "trochę naokoło" w okolice Zmarzłego Stawu, aby poćwiczyć poruszanie się w rakach i z dziabami na tamtejszych lodospadach. Udało się całkiem nieźle i nawet nie pocięliśmy sobie całej odzieży, co spewnością należy uznać za sukces. Powrót to jak to później ktoś określił - Patagonia. Pogoda nieco się załamała, zaczeło wiać, snieg padał poziomo, i co jakiś czas była okazja dostać lodem po kasku. Tak więc stwierdziliśmy - gary muvaut i zawineliśmy się do Murowańca na żarcie. Wieczorem wypiliśmy cały alkochol jaki udało nam się wnieść na górę z Zakopanego i wybraliśmy nasze cele na dzień następny. Padło na drogę Kochańczyka i Klisia na Kotle Kościelcowym. Droga Kochańczyka miała jako ta łatwiejsza iść na pierwszy ogień. Wyszło jak wyszło i zrobiliśmy "nie wiadomo jaką drogę, trochę na lewo od Kochańczyka". Pierwszy wyciąg bardzo ładny i techniczny, później trochę parchato. Daliśmy radę i po zjeździe na dół wbiliśmy w drogę Klisia. Tutaj już bez błądzenia, razem 3 wyciągi całkiem niezłego wspinania. Po kolejnym zjeździe ruszyliśmy już mocno zmęczeni na dół do schroniska. Tego wieczoru przeceniłem swoje możliwości co do liczby posiłków, które mogę zjeść. Z mocno przepełnionym brzuchem ledwo dotoczyłem się z Murowańca do Betlejemki i był to generalnie koniec mojej aktywności na ten dzień. Na niedzielę plan zakładał zrobienie drogi Potoczka na Czubie nad Karbem, jednak odwilż i inne niespodziewane okoliczności zmusiły nas do wcześniejszego powrotu na dół do Zakopanego.

Podsumowując camy nie siadają zimą prawie nigdzie, śruby Salewy są do dupy, tricamy są git, trzeba zabrać więcej rękawiczek, Quarkiem i Cassinem bez młotka da się wbić igłę (ale można się przy tym spocić :), a na stanowisku się marznie. Ogólnie, wspinanie zimą jest fajne, ale jeszcze sporo nauki przed nami :)

wtorek, 1 lutego 2011

TBC i Barbara

W ramach zimowych czynności, a może w niektórych przypadkach bezczynności polecamy mocno i serdecznie poddanie się najnowszej technice relaksacyjnej poprzez zastosowanie terapii dźwiękonaśladowczej. Nieco więcej tutaj: http://gobarbra.com/hit/28212361ecfcc5670b0c18fc8d2fcf93

piątek, 7 stycznia 2011

Climbing zimą

Obdarzeni nowym świętem, 6 stycznia, postanowiliśmy trochę zadziałać. No i napisać o tym relację. Do dyspozycji niecały jeden dzień, więc wybór padł na Janówek, królestwo kraszpadów, paintballa i taniego wina. Skład, któremu nie straszne były mróz i śnieg: Ania G, Tomek, Miki, Piotrek. Ogólnie dziaby miał Tomek, raki Miki, Ania różowe okulary a ja zbroję husarii. Ale wspinali się wszyscy. Odchodziły wszelkie formy skałodrapstwa, wspinaczka lodowa oraz drajtul, zależy kto w co dziabę wbił ;) Pojawił się jakiś latawiec na polu a w pewnym momencie nawet narty. Wiadomo, po skończeniu drogi, jakoś trzeba z tego bunkra zjechać. Późnym popołudniem, kiedy już zdrapaliśmy chwyty ze wszystkich letnich klasyków Janówka, wykopaliśmy samochód ze śniegu i wróciliśmy do Warszawy. Następnym razem znajdziemy hydrant i wylejemy tam lodospad. W jednym zdaniu, wspinanie z dziabami jest fajne. W galerii kilka zdjęć.