niedziela, 29 grudnia 2013

Charlie don't surf


Większość mojej wiedzy o Wietnamie pochodzi z filmów wojennych w stylu Czasu Apokalipsy oraz imperialistycznej propagandy zachodu. Dlatego nie budzi we mnie zaskoczenia rozbudowany aparat administracyjny na granicy oraz powszechna postawa spuszczonej głowy w okolicy urzędników. Takie środowisko wymusza odpowiednie podejście do zasad a właściwie ich naginania czy omijania. Po drodze mamy mały zgrzyt z kierowcą, który chce więcej pieniędzy niż to, na ile umawialiśmy się w Laosie. Uginamy się dopiero kiedy nasze plecaki lądują poza autobusem, gdzieś w szczerym polu. Poza tym 8 godzin podróży po 200km górskiej drogi(?) przebiega zgodnie z planem. Czasu na przejazd przełęczą gdzie rozkraczył się ciągnik z naczepą nie wliczam.
Jeszcze obserwacja na temat transportu w Azji. W Tajlandii są przestrzegane zasady ruchu drogowego, w Laosie nie ma ruchu drogowego, a w Wietnamie zasad. Polski synonim megamasakry czyli sajgon, narodził się właśnie w tym kraju. Dla przykładu, krowa idąca pod prąd lewym pasem ma pierwszeństwo nad skuterem na tym samym pasie, o ile pod prąd nie porusza się też walec drogowy wyprzedzany przez autobus z prawej strony. Wyjątkiem jest skuter załadowany lodówką, workami z ryżem oraz całą rodziną kierowcy, w tym przypadku traktowany jako pojazd uprzywilejowany. A tak w skrócie, większy ma zawsze pierwszeństwo. Żeby uniknąć dalszych obsów w podróży kupujemy bilety na pociąg sypialny do Hanoi.
Po drodze świętujemy wigilię waflami ryżowymi i wódką Lao Lao z colą. Koło 4 rano wysiadamy z bardzo wygodnego wagonu na stację, która z wyglądu przypomina Radom Główny. 2 godziny kiwania się na krześle w poczekalni później, wsiadamy do pociągu w kierunku Sapa. Mamy przy tym dużo szczęścia, w ostatniej chwili ktoś pokazuje nam jak trafić do okienka w którym sprzedają bilety, oczywiście chce być za tę przysługę finansowo wynagrodzony.
Kolejne 12 godzin w pociągu dziennym teleportuje nas do Lao Cai, 8km od granicy Chińskiej. Po wyjściu z dworca, zostajemy zaatakowani przez grupę taksówkarzy oferujących dojazd do Sapa. Ofert mnóstwo, cena ta sama, 4 razy za dużo, a konkurencji brak. Wszyscy kierowcy to bracia, kuzyni, szwagrowie, teściowie, takie już azjatyckie realia. Po załadowaniu nas do pełnego busa, zostają dopchnięte jeszcze deski i wory z towarami. Doliczamy kolekną godzinę do podróży.
W sumie wychodzi 36 godzin. Wysiadamy w centrum Sapa, deptak, kościół, domki obwieszone szyldami i reklamami, wszechobecne choinki i światełka oraz temperatura 5 stopni, po prostu Krupówki w listopadzie. Doskakuje do nas jakiś gość i wciska nam tani nocleg. Podchodzimy do sprawy z dużą nieufnością, ale jednak zmęczenie podróżą wygrywa. Nie chce nam się szukać innego noclegu, sprawę przesądzają elektryczne koce w pokoju, bo nikt nie zna tam ogrzewania, poza koksownikami. Na kolejny dzień nie planujemy żadnych aktywności i idziemy spać.
Z tego etapu podróży nie mam zbyt wielu zdjęć, w sumie te dwa pierwsze, dlatego dałem trochę wypełniacza z dziewczynami w rolach głównych.

sobota, 28 grudnia 2013

Serce Laosu


No i zbaczamy z utartych szlaków. W Vientiane jesteśmy jeden wieczór, nic ciekawego w nim nie ma, poza jedzeniem. Uciekamy na wschód do Lak Sao, w dosłownym tłumaczeniu "20 kilometr". Miasto leży 340km od Vientiane i 36km od granicy... Geneza nazwy jest dla mnie do tej pory zagadką.
Wybieramy to miejsce, bo jest największym skupiskiem ludzi w tej części Laosu. W praktyce to senna dziura na skrzyżowaniu dwóch dróg gruntowych. Można by tam nakręcić niejeden western. Po stwierdzeniu, że w miejscowości nie da się wypożyczyć dwóch kółek, przespać ani zjeść nic porządnego, cofamy się do bardziej turystycznego Nahin.
Pani która bierze nas na stopa na pakę ciężarówki, podwozi nas pod guesthouse swoich znajomych. Bardziej turystyczne w Laosie centralnym oznacza, że jest knajpa i guesthouse. Poza tym krajobraz przypomina pustynię. Temperatury też pustynne, w dzień upalnie, w nocy zimno.
Pożyczamy skutery i jedziemy do jaskini Kong Lor, jednej z głównych atrakcji wyjazdu. Cała jaskinia została wydrążona przez płynącą rzekę. Zwiedzamy naturalnie z pokładu łodzi, momentami trzeba przepłynąć przez progi albo wciągnąć łódź po płyciźnie. Silnik jest katowany, ja też mam swój udział we wciąganiu łodzi na skały, oczywiście po kolana w podziemnej rzece.
Fajna zabawa i świetne widoki... jeśli podkręci się światło czołówki ;). Kolejne dwa dni chcemy spędzić robiąc 350km pętlę przez Laos, na skuterach. Ponieważ w całym Nahin są tylko 3 skutery a ten na którym jadę do Tham Kong Lor nie ma lusterek, świateł, przedniego hamulca, prędkościomierza, wskaźnika poziomu paliwa i kilku innych części, decydujemy się jechać na dwóch.
Kolejne 2 dni obijamy tyłki o siodło na Laotańskich bezdrożach. Z ciekawych widoków poza górami mijamy ogromny projekt elektrowni wodnej, która dostarcza prąd dla całego kraju. Lasy zatopione przez sztuczne jezioro robią wrażenie, u nas nazywałoby się to katastrlofą ekologiczną. W Laosie to cud inżynierii, ot taka różnica w perspektywie.
Po drodze spotykamy dużo ludzi, słabo mówią po angielsku, ale zaczepiają i chętnie rozmawiają, nie próbują nic sprzedać. To coś nowego dla nas w tym kraju. Kończymy pętlę, spędzamy w Nahin jeszcze jedną noc i szykujemy się do podróży do Wietnamu. 
Na odchodne, po śniadaniu, dostaję urodzinowe ciastko od właściciela jedynej dobrej knajpy w mieście, to już 24 grudnia.

piątek, 27 grudnia 2013

Vang Vieng


Droga do Vang Vieng ma pewną reputację, góry, dziury, wyprzedzanie na zakręcie, sznury ciężarówek z kontenerami. Lonely Planet poleca aviomarin. Ale po drodze nie jest tak źle, Laos pokazuje w końcu prawdziwe oblicze, zielone góry i doliny poprzecinane rzekami, wielkie wapienne filary szczytów, małe wioski żyjące z rolnictwa i ostatnio z turystyki. Skupiamy się na widokach z okna. Andre dostaje namiar na fajny nocleg w Vang Vieng.
Samo miasto to azjatycka Ibiza, w skromniejszym wydaniu. Każda ulica to rząd biur turystycznych oferujących spływ na dentkach czyli tzw. tubing, oraz barów gdzie nastolatki siedzą przy beer lao i oglądają powtórki odcinków Friendsów a drinki zamawia się nie w szklankach, tylko kubłach. My trafiamy na drugą stronę rzeki, gdzie senna wiejska atmosfera sprzed dekady nie przepadła do końca.
Logujemy się w domku, którego właścicelem jest taj, który przeprowadził się do Niemiec a następnie do Laosu i każe się tytułować herr. Szybko trafia u mnie do kategorii "świr, ale niegroźny". Kasia za to jest zachwycona niemieckością miejsca. Z kolei Andrzej daje się ponieść polskiej naturze, wchodzi z właścicielem w konflikt o kapcie, dotyka jego głowy, więc musi się wyprowadzić. Od tamtej pory trzymam swoje kapcie pod kluczem. Pomimo deszczu "druga strona" Vang Vieng robi bardzo pozytywne wrażenie.
Następnego dnia wychodzi słońce i wylegujemy się przy śniadaniu na tarasie. Do ekipy dołącza Atena z Francji. Pożyczamy rowery i robimy 30km w błocie, między laotańskimi wioskami i wapiennymi górami. Po drodze jest pełno jaskiń, ale po dwóch już mamy dość. Odwiedzamy też słynne Blue Lagoon, które składa się ze stawu, trawnika oraz półnagich Australijczyków.
Kolejnego dnia nikt nie ma wielkiej ochoty pedałować, pożyczamy skutery, tym razem każdy na własnym. Debiut Moniki. W drodze nad wodospad dowiadujemy się że nie ma w nim wody. Zaoszczędzamy 4x10.000 kipów za wejście. Na obiad zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie na coś lokalnego. Niestety nikt nie jest w stanie wciągnąć kurzej krwi w kostkach, miało być bez mięsa... w sumie było.
Drugie podejście do jedzenia jest lepsze, kawał mięsa, bułka, ser i warzywa, europejsko i dużo, tęskniłem za tym. Następnego dnia jedziemy z Moniką na kajaki. Po krótkiej wymianie zdań na temat sterowania ogarniamy wartki nurt i wystające skały rzeki Song.
Do brzegu dobijamy z mokrymi tyłkami, ale zadowoleni. Idziemy na kawę i coś do jedzenia. Szybkie pożegnanie z Andre, który był dla mnie miłą odmianą od towarzystwa samych dziewczyn i ruszamy w drogę, do Vientiane, stolicy Laosu.

środa, 25 grudnia 2013

Lao Lao


Laos jest inny. Widać to już po stronie tajskiej. Wysiadamy z autobusu w Chiag Kong, stamtąd tylko 3km do promu i granicy. Bierzemy tuk tuka do przejścia, cena widnieje na tablicy, o targowaniu się nie ma mowy. Dojeżdżamy do promu, kierowca tuk tuka znika a celnik informuje nas że to przejście jest zamknięte a cały ruch odbywa się nowym mostem, 15km w przeciwną stronę. Znowu tuk tuk, tym razem na dobrą granicę. Płacimy za autobus przez Most Przyjaźni nr 4, płacimy za wizę.
Formalności zajmują około 45 minut w trakcie poznajemy trochę backpackersów, wszyscy zmierzają w tym samym kierunku. Wsiadamy w tuk tuka w Laosie i jedziemy na przystań slow boat. Dziewczyny nie chcą słyszeć o ślizgaczach, 60km/h po Mekongu. Cóż, następnym razem :). Slow boat odpływa według harmonogramu o 10:30. Na przystani jesteśmy o 13, kupujemy bagietki i piwo, odpływamy po 14. Laos. Spędzamy cały dzień na łodzi do Pak Beng, na pokładzie sami turyści, wszyscy wymieniają się doświadczeniami i opowieściami.
W poszukiwaniu jedzenia i noclegu dołącza do nas Andre, niemiecki backpackers, w koszulce "Polska". Opracowujemy tajny polsko-niemiecki plan, następnego dnia na łodzi wisi kartka "WiFi: slowboat password: tooslow4u", a my mamy mnóstwo śmiechu z nałogowych facebookowiczów. Drugi dzień na łodzi to pierwszy deszcz w Azji. Chwila ulewy, potem cisza. Krajobraz wokół Mekongu zmienia się, pojawiają się porośnięte krzakami... tfu, krzewami ;) wapienne kolumny gór. Koszulka "Polska" przyciąga Mateusza i Louise, polsko-irlandzką parę.
Łódź dopływa do brzegu kilkanaście km od Luang Prabang, wszyscy turyści muszą wysiąść i zapłacić za tuk tuka do miasta. Grupka lokalsów popłyne dalej do centrum na łodzi. Laos. Ludzie dzień po nas próbują płynąć do cetrum, jednak godzinne negocjacje kończą się fiaskiem. Znajdujemy przyjemny guesthouse, oglądamy miasto nocą a na jedzeniu spotykamy połowę pasażerów łodzi.
Następnego dnia pożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć okolicę. W miarę zwiedzania, do naszej czwórki: dziewczyn, Andre i mnie, dołączają spotkani przypadkiem Mateusz i Louis. To bardzo małe miasto ;) Poza miastem widać biedę, ale ludzie są uśmiechnięci i życzliwi. Laos jest odczuwalnie droższy od Tajlandii, zwłaszcza Luang Prabang, większość towarów jest importowana spoza granic.
My przerzucamy się na lokalne produkty. Przez dwa dni opijamy się kawą, beer lao i objadamy pieczywem. Spuścizna po francuskiej kolonizacji. Zaliczamy kąpiel w wodospadzie, deszcz i skoki do wody, obserwujemy poranną procesję mnichów i turstów robiących im zdjęcia z bardzo bliska. Wieczory mijają na rozmowach przy winie ryżowym przed domkiem.
Ale 2 dni w tym miejscu to za dużo, ciągnie nas na południe, do Vang Vieng, zresztą cała ekipa się przenosi. Kupujemy bilety i ruszamy w drogę.










niedziela, 15 grudnia 2013

Chiang Rai

Atmosfera Chiang Mai, zwłaszcza w weekend, robi się coraz bardziej męcząca, postanawiamy więc przenieść się do spokojniejszego i bardziej prowincjonalnego Chiang Rai. Wstajemy rano, zbieramy rzeczy, negocjujemy cenę przejazdu na dworzec z kierowcą busa. My idziemy, on jedzie obok nas i tak się targujemy. W końcu po zejściu do przyzwoitej ceny podjeżdżamy na dworzec. Wsiadamy do autobusu, klasa ekonomiczna, aż 4 fotele w rzędzie i jako przekąska tylko batonik i woda. Ale to i tak nadmiar luksusu.
Wysiadamy na dworcu parę kilometrów od miasta. Ten kurs nie jedzie do terminala w centrum. Jakieś 5 sekund po tym jak wysiadamy, podbiega naganiacz "tuk tuk? to city center?", cena to 100 bathów. Bus za 15 bathów stoi parę metrów dalej, słaby interes. W mieście też ignorujemy tuk tuki i idziemy nad rzekę w poszukiwaniu hostelu. Znajdujemy domek na palach, 3 osobowy pokój, miękkie łóżka i świetne naleśniki z bananami na śniadanie. Po drodze znajdujemy pizzerię, mamy już dość chilli i curry. Idziemy tam poczekać na Kasię, która właśnie wyszła z klasztoru. Pizza włoska ma niespodziewanie dużo chilli i curry, ale przecież jesteśmy daleko od Sycylii. Tego dnia snujemy się trochę po mieście i po ostrym targowaniu znajdujemy trekking na następny dzień. Rano podjeżdża po nas przewodnik, w średnim wieku z wąsikiem i bez zęba na przedzie. Ładujemy się do środka i jedziemy do portu. Stamtąd łapiemy łódź motorową w górę rzeki Kok. Tak dopływamy do "hodowli słoni".
Nie jest to tak turystyczne miejsce jak w okolicach Chiang Mai, ale jednak tłum białych na słoniach za dolary wszędzie wygląda tak samo. To obowiązkowy punkt wycieczki. Potem jeszcze Kasia robi sobie zdjęcie z bardzo dużym wężem, ja się trzymam z daleka od takich atrakcji. Blee... Węże. Wskakujemy na pakę samochodu i jedziemy coś zjeść, do wioski naszego przewodnika, jest smacznie i bez przeginania z przyprawami. Następnie do dżungli. Idziemy ścieżką, pajęczyny świaczą o tym, że jest to mało uczęszczany szlak, najpierw w górę, potem w dół, przez pola i lasy bambusowe. Docieramy do wioski tubylców i wodospadów. Nie jest to wioska do której trafia większość wycieczek, ale i tak coca cola trafiła już na półki osiedlowego sklepu a biali wywołują lekko zaciekawione spojrzenia dorosłych i wygłupy dzieci. Wracamy tą samą drogą, przez plątaninę ścieżek. Dojeżdżamy do domu już po ciemku. Jemy kolację i do spania, zmęczeni po spacerze.
Kolejny dzień mija pod znakiem 2 kółek. Pożyczamy skutery i jedziemy zobaczyć okoliczne atrakcje, białą świątynię i czarny dom. W jednym dużo otynkowanego na biało betonu, sporo luster i tłum turystów. W drugim polakierowane na czarno drewno i dużo martwych zwierząt. Zdecydowanie czarny dom robi większe wrażenie, trochę przytłaczające. Jedziemy na skuterach, ja z Moniką na plecach, Kasia sama, pierwszy raz na skuterze, prędkość maksymalna 20km/h po pierwszych 3 kilometrach mój skuter zaczyna się grzać, potem idzie dużo lepiej. Zaliczamy jeszcze przejazd z pełnymi plecakami, na dworzec, jeden plecak między nogami, drugi na ramieniu, trzeci u pasażera.
W Laosie transportuje się tak wszystko, od ryżu po bydło. Na dworcu okazuje się że ostatni autobus podjechał godzinę wcześniej. Bierzemy hostel najbliżej dworca, w stylu Reggae. Pierwszy raz od Bangkoku używam zatyczek do uszu. W perspektywie zrywka o 5:00 na pierwszy autobus do granicy z Laosem.







niedziela, 8 grudnia 2013

Nowe Miasto - Chiang Mai


W środę rano wsiadamy w autobus i po około 5 godzinach dojeżdżamy do stolicy Tajlandii północnej, Chiang Mai. Mnie rzuca się w oczy tłum białych turystów na ulicach, dziewczynom ciuchy i świecące ozdoby;) Znajdujemy hostel, polecany przez Lonely Planet. Ale w Chiang Mai nawet toalety publiczne mają rekomendację tej marki. Nie tracąc czasu, idziemy wieczorem na night market. Powoli zaczynam odnosić wrażenie, że wszystkie bazary w Tajlandii wyglądają tak samo. Staram się tylko wyszukać jakieś nowe smaki i zapachy.
Następnego dnia idziemy na kurs gotowania, w fajnej 7 osobowej ekipie. Dzień mija nam na przejściu się po bazarze z omówieniem produktów, gotowaniu, jedzeniu, znowu gotowaniu i tak do wieczora. Tego dnia cała Tajlandia świętuje urodziny króla, który na plakatach nie wygląda na swoje 86, tylko 36 lat. Ludzie świętują na ulicach podpalając lampiony - w całym kraju i samochody - w Bangkoku ;)
My tymczasem idziemy na masaż, dziewczyny na stopy, ja na tajski. Spodziewam się eterycznej tajki, która ugniecie mi trochę mięśni. Zamiast tego przychodzi byk prosto z siłowni i wbija mi nogę w kręgosłup. Nie wiedziałem, że da się go tak wygiąć. Po chwili przyzwyczajenia, okazuje się to rozciągająco - odświeżającym doznaniem. 
Następny dzień jest dużo gorszy. Kasia postanawia wstąpić do klasztoru na weekend i zgłębiać tajniki medytacji. Ja tymczasem przechodzę wymianę flory bakteryjnej w żołądku. Czyli tak zwany wodospad, z głową nad muszlą. Resztę piątku spędzam w łóżku. Monika idzie tymczasem zobaczyć zoo a zwłaszcza pandę, podobno fajna. W sobotę jest dużo lepiej ale na wszelki wypadek nie jem śniadania.
Pożyczamy skuter żeby pojechać za miasto. Na początku jest... ciekawie. Potem wyłączam przyzwyczajenia z jazdy rowerem i łapię rytm. Monika przestaje głośno protestować. Jedziemy do farmy orchidei, kwiatki, motyle, potem do ogrodu botanicznego, kwiatki, bez motyli. Dla mnie zasuwanie skuterem po górskiej drodze jest największą atrakcją dnia. W ramach diety lekkostrawnej zjadam półsurowe mięso podgrillowane w liściu banaowym z czosnkiem. Ale pani na straganie daje mi pastylki na trawienie, więc jestem bezpieczny. 
W niedzielę jedziemy do Doi Inthanon, zobaczyć najwyższy szczyt Tajlandii, 2500 metrów. Ostatnie 100 metrów to mordercze podejście ścieżką przez las, reszta autobusem. Monika porównuje to z alpejskimi wspinaczkami, ale ma rację w tym, że na szczycie nic nie ma. No poza tłumem turystów. Tego samego dnia oglądamy wodospady. Po Norwegii, te nie są jakieś oszałamiającej, woda spada w kierunku środka grawitacji, zero urozmaicenia ;) 
Wieczorem idziemy na "walking market", ale to nie stragany się poruszają, tylko tłum ludzi przemieszcza się jak nurt, nie da się nigdzie zatrzymać. Testuję pieczone kalmary z chilli, ośmiornice w cieście oraz smażonego pasikonika. Ten ostatni jest najlepszy. Niestety mój żołądek będzie musiał to odpokutować. Tymczasem przenosimy się dalej na północ, do Chiang Rai i dalej do Laosu. Już chcę uciekać od tłumów i hałasu tajskich miast.