piątek, 27 grudnia 2013

Vang Vieng


Droga do Vang Vieng ma pewną reputację, góry, dziury, wyprzedzanie na zakręcie, sznury ciężarówek z kontenerami. Lonely Planet poleca aviomarin. Ale po drodze nie jest tak źle, Laos pokazuje w końcu prawdziwe oblicze, zielone góry i doliny poprzecinane rzekami, wielkie wapienne filary szczytów, małe wioski żyjące z rolnictwa i ostatnio z turystyki. Skupiamy się na widokach z okna. Andre dostaje namiar na fajny nocleg w Vang Vieng.
Samo miasto to azjatycka Ibiza, w skromniejszym wydaniu. Każda ulica to rząd biur turystycznych oferujących spływ na dentkach czyli tzw. tubing, oraz barów gdzie nastolatki siedzą przy beer lao i oglądają powtórki odcinków Friendsów a drinki zamawia się nie w szklankach, tylko kubłach. My trafiamy na drugą stronę rzeki, gdzie senna wiejska atmosfera sprzed dekady nie przepadła do końca.
Logujemy się w domku, którego właścicelem jest taj, który przeprowadził się do Niemiec a następnie do Laosu i każe się tytułować herr. Szybko trafia u mnie do kategorii "świr, ale niegroźny". Kasia za to jest zachwycona niemieckością miejsca. Z kolei Andrzej daje się ponieść polskiej naturze, wchodzi z właścicielem w konflikt o kapcie, dotyka jego głowy, więc musi się wyprowadzić. Od tamtej pory trzymam swoje kapcie pod kluczem. Pomimo deszczu "druga strona" Vang Vieng robi bardzo pozytywne wrażenie.
Następnego dnia wychodzi słońce i wylegujemy się przy śniadaniu na tarasie. Do ekipy dołącza Atena z Francji. Pożyczamy rowery i robimy 30km w błocie, między laotańskimi wioskami i wapiennymi górami. Po drodze jest pełno jaskiń, ale po dwóch już mamy dość. Odwiedzamy też słynne Blue Lagoon, które składa się ze stawu, trawnika oraz półnagich Australijczyków.
Kolejnego dnia nikt nie ma wielkiej ochoty pedałować, pożyczamy skutery, tym razem każdy na własnym. Debiut Moniki. W drodze nad wodospad dowiadujemy się że nie ma w nim wody. Zaoszczędzamy 4x10.000 kipów za wejście. Na obiad zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie na coś lokalnego. Niestety nikt nie jest w stanie wciągnąć kurzej krwi w kostkach, miało być bez mięsa... w sumie było.
Drugie podejście do jedzenia jest lepsze, kawał mięsa, bułka, ser i warzywa, europejsko i dużo, tęskniłem za tym. Następnego dnia jedziemy z Moniką na kajaki. Po krótkiej wymianie zdań na temat sterowania ogarniamy wartki nurt i wystające skały rzeki Song.
Do brzegu dobijamy z mokrymi tyłkami, ale zadowoleni. Idziemy na kawę i coś do jedzenia. Szybkie pożegnanie z Andre, który był dla mnie miłą odmianą od towarzystwa samych dziewczyn i ruszamy w drogę, do Vientiane, stolicy Laosu.

1 komentarz:

Jarek pisze...

Monia wygląda jak Miś Brunatny na skuterze...