niedziela, 8 grudnia 2013

Nowe Miasto - Chiang Mai


W środę rano wsiadamy w autobus i po około 5 godzinach dojeżdżamy do stolicy Tajlandii północnej, Chiang Mai. Mnie rzuca się w oczy tłum białych turystów na ulicach, dziewczynom ciuchy i świecące ozdoby;) Znajdujemy hostel, polecany przez Lonely Planet. Ale w Chiang Mai nawet toalety publiczne mają rekomendację tej marki. Nie tracąc czasu, idziemy wieczorem na night market. Powoli zaczynam odnosić wrażenie, że wszystkie bazary w Tajlandii wyglądają tak samo. Staram się tylko wyszukać jakieś nowe smaki i zapachy.
Następnego dnia idziemy na kurs gotowania, w fajnej 7 osobowej ekipie. Dzień mija nam na przejściu się po bazarze z omówieniem produktów, gotowaniu, jedzeniu, znowu gotowaniu i tak do wieczora. Tego dnia cała Tajlandia świętuje urodziny króla, który na plakatach nie wygląda na swoje 86, tylko 36 lat. Ludzie świętują na ulicach podpalając lampiony - w całym kraju i samochody - w Bangkoku ;)
My tymczasem idziemy na masaż, dziewczyny na stopy, ja na tajski. Spodziewam się eterycznej tajki, która ugniecie mi trochę mięśni. Zamiast tego przychodzi byk prosto z siłowni i wbija mi nogę w kręgosłup. Nie wiedziałem, że da się go tak wygiąć. Po chwili przyzwyczajenia, okazuje się to rozciągająco - odświeżającym doznaniem. 
Następny dzień jest dużo gorszy. Kasia postanawia wstąpić do klasztoru na weekend i zgłębiać tajniki medytacji. Ja tymczasem przechodzę wymianę flory bakteryjnej w żołądku. Czyli tak zwany wodospad, z głową nad muszlą. Resztę piątku spędzam w łóżku. Monika idzie tymczasem zobaczyć zoo a zwłaszcza pandę, podobno fajna. W sobotę jest dużo lepiej ale na wszelki wypadek nie jem śniadania.
Pożyczamy skuter żeby pojechać za miasto. Na początku jest... ciekawie. Potem wyłączam przyzwyczajenia z jazdy rowerem i łapię rytm. Monika przestaje głośno protestować. Jedziemy do farmy orchidei, kwiatki, motyle, potem do ogrodu botanicznego, kwiatki, bez motyli. Dla mnie zasuwanie skuterem po górskiej drodze jest największą atrakcją dnia. W ramach diety lekkostrawnej zjadam półsurowe mięso podgrillowane w liściu banaowym z czosnkiem. Ale pani na straganie daje mi pastylki na trawienie, więc jestem bezpieczny. 
W niedzielę jedziemy do Doi Inthanon, zobaczyć najwyższy szczyt Tajlandii, 2500 metrów. Ostatnie 100 metrów to mordercze podejście ścieżką przez las, reszta autobusem. Monika porównuje to z alpejskimi wspinaczkami, ale ma rację w tym, że na szczycie nic nie ma. No poza tłumem turystów. Tego samego dnia oglądamy wodospady. Po Norwegii, te nie są jakieś oszałamiającej, woda spada w kierunku środka grawitacji, zero urozmaicenia ;) 
Wieczorem idziemy na "walking market", ale to nie stragany się poruszają, tylko tłum ludzi przemieszcza się jak nurt, nie da się nigdzie zatrzymać. Testuję pieczone kalmary z chilli, ośmiornice w cieście oraz smażonego pasikonika. Ten ostatni jest najlepszy. Niestety mój żołądek będzie musiał to odpokutować. Tymczasem przenosimy się dalej na północ, do Chiang Rai i dalej do Laosu. Już chcę uciekać od tłumów i hałasu tajskich miast.

5 komentarzy:

Anna Wojtkiewicz pisze...

Zazdroszczę Ci Piter masażu 'z byczkiem' :-)))

Kasia pisze...

Enterol pomógł? ;-) Dajcie więcej zdjęć! U nas śnieżyce, to chociaż oko nacieszymy Waszym słońcem :-)

AC pisze...

To ostatnie co trzymasz w ręku to ten pasikonik? Bez ketchupu włocławek nie przejdzie ;-)

wlodson pisze...

Takie szlarnie to mają u moich rodziców na działkach. Naprawdę... nie trzeba było jechać aż tak daleko :)

Jarek pisze...

Piter, pamiętaj jak coś jesz, ogień wszystko przepali! Pozdrów ośmiornice...