czwartek, 9 listopada 2017

Ba(ła)gan

W podróży pociągiem jest coś niezwykłego, może dlatego, że to tak rzadko wybierany środek transportu, może dlatego, że na czas podróży, życie układa się w rytm stukotu kół o szyny a może po prostu to jakaś chłopięca obsesja związana z maszynami…
Nieważne, podróż pociągiem po Birmie dostarcza niezapomnianych wrażeń. Po pierwsze przejazd z Yangon do Bagan zajmuje 19 godzin, w wagonie z dziurami zamiast okien i z wiatraczkiem na suficie, który wprawia powietrze w ruch. Po drugie zwiedzamy Birmę od kuchni, a właściwie od zsypu.
Pociąg przejeżdża między fabrykami, wysypiskami śmieci i przez zaplecza sklepów. Spodziewając się wielu godzin w podróży, decydujemy się na wagon sypialny, który zamiast drewnianych ław ma rozkładane łóżka, po 4 w jednym przedziale. Wagony nie mają korytarza, do każdego przedziału wsiada się bezpośrednio z peronu.
Nam trafia się trzyosobowa polska strefa, naszym towarzyszem podróży jest Piotrek z Wrocławia, śmieszny gościu, który gubi na wycieczkach telefony, paszporty, bilety. Aż ja się zaczynam pilnować;) Urszula sprawdza czy krzaki koło których przejeżdża pociąg, są blisko nas, wszystkie drzazgi wyjmujemy dopiero następnego dnia. Tory też były złe, ale mimo ciągłego bujania i podskakiwania udaje nam się wreszcie zasnąć.
Budzi nas następnego dnia najpierw wschód słońca, wlewajacy się do wagonu przez dziurę zamiast okna, a chwilę potem okrzyki “hello! hello! hahaha, so sleepy!”. Za oknem inny krajobraz, pola uprawne i drzewa lisciaste ustępują miejsca palmom i trawom, w oddali widać góry ze złotymi pagodami na szczytach. Przed południem docieramy do Bagan, czyli zespołu świątyń, porownywanego do kambodżańskiego Angkor Wat.
Na liście UNESCO jeszcze w tej chwili nie jest, więc nie ma tłumu chińczyków i europejczyków. Taksówkarz chce nas zawieźć za miliony bimbałów od osoby, więc idziemy na piechotę. Dobijam z nim targu dopiero przy podjedzie na dworzec, kiedy cena znacząco spada.
Na miejscu logujemy się w hostelu, bierzemy rowery i wtapiamy w senną atmosferę prowincji. Apropos sennej atmosfery, to ani razu nie udaje nam się wstać rano na wschód słońca. Zachody oglądamy jednak w dużej ilości.
O ile wnętrza świątyń mnie szybko przestają interesować, to krajobraz Baganu, wypełnionego 2200 stupami, jest widokiem niezapomnianym. Poza samym jeżdżeniem po zabytkach i ciągłym zdejmowaniem butów (wstęp tylko na bosaka) , testujemy kuchnie birmańską, na śniadanie, obiad i kolację. O ile kolacja z tłustego mięsa, ostro doprawionego chilli z kiszoną kapustą i ryżu jest pyszna, o tyle ten sam zestaw na śniadanie, do tego na zimno, rozwala nawet najtwardszy żołądek.
Szybko przerzucamy się na owoce i omlety. Na miejscu odbywa się też coroczny duży targ miejscowych na którym można kupić w kolejnosci: kołdry, skrzynie na granaty i kałasznikowy, czapki, inne ubrania, jedzenie. Mamy okazję próbować wielu birmanskich przysmaków. Jedne są super, inne trochę mniej, ale każdy znajduje coś dla siebie. Z innych atrakcji warto wymienić tradycyjny teatr kukiełek, z którego nic nie rozumiem, ale wygląda śmiesznie, Po trzech dniach łażenia po świątyniach, decydujemy się ruszyć dalej, do Mandalay. Tym razem autobusem.

3 komentarze:

piotrek pisze...

Postaram się pisać dalej trochę bardziej szczegółowo, a na razie parę odpowiedzi:
Buddę polewamy wodą, bo woda jest niezbędna do życia, oczyszcza i orzeźwia. A ponieważ jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu... My też jesteśmy oczyszczenie i orzeźwieni. Karma. Puszki z pieniędzmi też się przed posągiem szybko zapełniają. Z kolei zapalenie świecy oznacza oświecenie Buddy, który w zamian oświeci nas, na przykład na egzaminie z matematyki :) Jest w sumie 8 ołtarzy, każdy na jeden dzień tygodnia, każdy przypisany jednemu zwierzęciu (środa składa się z 2 dni: środa słonia z kłami i środa słonia bez kłów). O tym którym zwierzęciem się jest, decyduje dzień urodzin. Na koniec pobytu w świątyni, trzeba jeszcze zabić w dzwon, by podzielić się swoją radością z innymi. Tyle się dowiedzieliśmy.
Co do milionów bimbałów. Bimbał to lokalna jednostka waluty. W przypadku Birmy, bimbał nazywa się Kyat i 1000Kyatów to około 2.70zł, za 8000 można w 2 osoby najeść się do syta, za 12000 wynająć skuter na cały dzień, za 800 zatankować go a za 200 zjeść naleśnika z orzeszkami na słodko.
Co do podróży pociągiem, pościel była zapewniona, ale pozwoliłem sobie otoczyć się własną wkładką do spiwora, spaliśmy pod czujnym okiem kierownika pociągu, który pilnował żebyśmy jedli i pili po drodze dużo. Owadów było pełno, głównie przez brak szyb w oknach, ale nie były to komary, więc się moskitierą nie przejmowaliśmy. Pociąg powyżej 50km/h mógłby wypaść z torów, przynajmniej tak nam się wydawało, nie był zdecydowanie demonem prędkości.
Złoty smok w Yangon to jakaś chińska knajpa, pływająca na jeziorze, trochę kicz :)
Pudła na kałasznikowy i granaty, okazały się metalowymi pudłami "na wszystko". Obecnie trzymam nawet w takim swój plecak, w hostelu w Mandalay. No a o jedzeniu będę jeszcze pisał. :)

Włada Oriona pisze...

Dzięki za komentarz. Teraz wszystko jasne. Ciekawe, jakim jestem zwierzęciem, jeśli urodziłem się w niedzielę. Leniwcem?

Władca Oriona pisze...

Zupełnie jak u cioci Jasi na Podlasiu w żniwa.