piątek, 8 października 2010

Ślub Prezesa

2 października 2010 roku w archikatedrze św Stanisława Kostki w Łodzi odbyła się ceremonia ślubu Marty i Włodzimierza, prezesa TBC.
Naturalnie po ślubie odbyło się huczne wesele na którym stawili się członkowie Team Bro Climbing.


Nowożeńcom życzymy szczęścia na nowej drodze życia!!!

wtorek, 28 września 2010

Team Bro Weekend

Koniec lata, coraz chłodniej za oknem, postanowiliśmy skorzystać z chwilowej przerwy w jesiennych opadach i wyskoczyć na weekend do Podlesic, na niezobowiązujący wspin w miłym towarzystwie. Zebrała się spora ekipa, w składzie: Monia, Ania G., Tomek, Michał zwany Panem Misiem, Miki zwany Michałem, Kokos zwany Kaktusem i Piotrek zwany Pterodaktylem.


Sobotni poranek, słoneczny i leniwy nie zapowiadał konkretnego łojenia na grubo wycenionych drogach. Postanowiliśmy złamać wszystkie obyczaje i podjechać pod skały (Biblioteka i Apteka) samochodem! Natura ukarała nas za to mandatem, ukłon w kierunku leśniczego. Na Bibliotece rozłożyliśmy się na płaskich kamieniach pod Żółtą Ścianką i obserwowaliśmy zmagania na okolicznych drogach. Posypały się OSy, przejścia "po latach" ;) oraz pierwsze w skałach loty w wykonaniu Ani. Piekno ruchów zostało uwiecznione przez fachową ekipę fotograficzną ;). W drodze na Aptekę zaatakowaliśmy jeszcze drogi na Czarnym Filarze. Na Aptece Miki wyrównywał porachunki z drogą, której nazwy nie pamiętam, a reszta ekipy zabrała się za liczne świeżo poobijane drogi (kości nikt nie zabrał). Promienie słońca wyssały z nas resztki energii, więc udaliśmy się do obleganej Michałowej na wieczór i posiłek. Większość zgodnie z planem poszła wcześnie spać, żeby wstać rano na wspinanie. Tylko Kokos realistycznie ocenił siły. Lata doświadczenia ;)




Uznalismy że niedziela, godzina 11 to wystarczająco dobra pora na wyjście w skały. Przedzierając się przez okrutne krzaczory na górze Zborów, dotarliśmy w końcu na Kołoczka. Tam zespoły zabrały się za robienie Kutafona i prawdopodobnie dróg na Mamie. Nie wiem dokładnie, zgubiłem sie na górze Zborów, gdzieś między Sową i Wielbłądem. W międzyczasie Miki wbił się w Zacięcie Jarzębinki, nogi nie stały, ręce nie trzymały, spocił się strasznie, ale drogę poprowadził. Następnie każdy chętny mógł spróbować ruchów na tej drodze w stylu "na wędkę". Dość szybko zrobiło się ciemno, przecież to już koniec lata. Dobrze znaną drogą przez Michałową, Czestochowę, Piotrków, wróciliśmy do Warszawy.


Podczas wyjazdu każdy miał okazję podszkolić swoje słabe strony, siłę, psychę a nawet technikę. Z perspektywy osoby niewspinającej się tym razem w ogóle (prawie), był to wyjazd leniwy, słoneczny i udany, złapałem trochę snu i słońca. No ale przede wszystkim było to co we wspinaniu najwazniejsze, dobre towarzystwo.

poniedziałek, 6 września 2010

Historie niestworzone II, czyli zastanów się, czy na pewno chcesz to przeczytać

Przkopując się przez pocztę mailową natrafiłem na ciekawy wątek, a mianowicie wymianę zdań między mną (Włodkiem), a Maćkiem w temacie wyjazdu na kurs. Mam nadzieję, że ten drugi nie będzie miał mi za złe ujawnienie tajemnicy korespondencji, ale myślę, że po prostu warto. Dzisiaj, że tak to ujmę, dyskusja ta wygląda niezmiernie zabawnie. Przekonajcie się sami:

Włodek
:
Maciek, mam pytanie - propozycje. Jak bys sie zapatrywal na cos takiego?
Chce podjac jakas decyzje, tu są wolne terminy http://www.planetsports.pl/wspinaczka.php?go=terminy
Jesli bys sie zdecydowal, ja sie dostosuje...
Cholera, pierdziele, ide na żywiol, najwyzej nie kupie kanapy do pokoju ;-)))

Maciek
:
witam,
wygląda zachęcająco. Przyznam, że czas już zobaczyć na czym polega wspinanie się w skałach, a nie tylko na sztucznej ścianie.
Jednym słowem jestem ogólnie bardzo na tak, ale.........
1VII - 15 VII jadę do Chorwacji na wakacje i nie wiem ile mnie to będzie kosztowało bo jedziemy na własną rękę i trudno jest określić jakie będą nasze wydatki. Co do urlopu to nie będzie z tym problemu. Myślę, że bardzo realny jest wyjazd w sierpniu, ale konkretnie który termin i czy na sto procent to nie bardzo jestem w stanie teraz określić.
Myślę, że wcześniej czy później i tak musimy pojechać w skały, więc może właśnie w tym roku.
Tyle jestem w stanie na dziś odpowiedzieć. Nie wiem czy urządza cię decyzja w drugiej połowie lipca? Jest tez pytanie o pogodę. Dajmy na to, że rezerwujemy sobie 2-7 sierpnia a wtedy akurat w górach leje od tygodnia - co wtedy?
Ogólnie pomysł super! Chęci są.

pozdr.

Włodek:
Ano własnie - wychodze z tego samego założenia "że czas już zobaczyć na czym polega wspinanie się w skałach". Zawsze kiedy z kims gadam o wspinaczce to mi glupio, ze jeszcze ani razu nie bylem w plenerze :-)) O pogode sie nie martwie. Z reszta tak, czy siak jestesmy w stanie przewidziec prognoze co najwyzej z tygodniowym wyprzedzeniem, wiec w tym temacie wiele sie nie zdziala. Jak bedzie mialo padac, to i tak bedzie padac.
Cholerka, to pomyśl jeszcze na spokojnie tak do przyszlego tygodnia. Ja tam jestem zyciowy chlopak, wszystkie za i przeciw zrozumiem :-) bo wydaje mi sie, ze czekajac do polowy lipca, to moge sie obudzic z reka w nocniku i nie bedzie juz wolnych miejsc, a poki co nie zapowiada sie, zebym mial jakies alternatywne rozwiazanie na tegoroczny urlop. W najgorszym wypadku pojade sam i przekaze Ci z czasem zdobyte doswiadczenia :-)))

Maciek:
Samego nie puszczę! :)
Przemyślę i dam odpowiedź w przyszłym tygodniu.
Pozdr.

Włodek:
Podoba mi się taka postawa Towarzyszu :-)))

Maciek:
czytam sobie porady http://www.planetsports.pl/wspinaczka.php?go=porady i ...............czuję jak pocą mi się dłonie :)))

Włodek:
..i jeszcze muzyczka z sarniego żniwa :-))
http://profile.myspace.com/index.cfm?fuseaction=user.viewprofile&friendid=268121109
Polecam utwory 100 kesaa 1000 yota oraz Volga :-)))

A wszystko inne znajdziecie kochane dzieci na pozostałych stronach blogu TBC!

sobota, 28 sierpnia 2010

wspin w Tatrach


Piątek, godzina 20:35, wiadomość od Mikiego. Poza linkiem do opisanej wyprawy z Blanca: (link) (jeszcze raz gratuluje chłopakom!) w dużym skrócie mniej więcej mail tej treści: "tadam!Teraz Ty bierz się za relacje z Taterów". Tak więc usiadłam i piszę.
-----
Pogody pewni nie byliśmy. Doszliśmy jednak do wniosku, że jak nie teraz to kiedy?I wyjechaliśmy.

Środa - niedźwiedź to nie miś
To było najdłuższe podejście w życiu. Ciemno, cicho, środek nocy. Na szlaku tylko nasza trójka z wielkimi plecakami, nastraszona historiami o niedźwiedziach grasujących po Hali...a przecież tam właśnie szliśmy...Śpiewać nie mieliśmy siły, baterii w telefonach szkoda na muzykę. "Miki, masz półotrej godziny - opowiedz nam, byleby głośno, o wyjeździe na Mont Blanc. Weszliście na lotnisko i..." i  tak minęła nam droga do Betlejemki. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy. Albo inaczej - nie zauważyliśmy.

Czwartek - sprawdzian zimnej krwi i autoratowniczego automatu
Zanim się obudziliśmy, wypiliśmy kawę, doszliśmy do ładu oraz składu, wybraliśmy drogę i pod nią podeszliśmy okazało się, że jest dopiero 9:30. Byczkowski - ładny, techniczny trawers z latającymi chwytami. Wróciliśmy zmęczeni. Psychicznie zmęczeni. Wieczór zakończyliśmy grzanym winem i szarlotką. W ramach podziękowania naszej trójce za, bądź co bądź, ale udane rozpoczęcie wyjazdu.

Piątek - uroki ścian południowych
Pobudka skoro świt. Bez marudzenia. Wystarczyło spojrzeć za okno a widząc błękitne niebo i oświetlony szczyty wiedzieliśmy, że to będzie udany dzień. Podejście zamieniło się w prawdziwą wycieczkę, ale po niecałych dwóch godzinach byliśmy już na Zmarzłej Przełęczy. Po krótkiej akcji pomocy zespołowi przed nami z zaklinowaną liną zaczynamy zjazdy. Zjechałam, czekam na Monię i Mikiego, stoję pod południową ścianą Zamarłej i przypominają mi się słowa Długosza "Ta perć jest najhonorniejsza której nie ma wcale". Piękna, ciepła ściana!
Weszliśmy w ścianę drogą Motyki. Najpierw Miki zniknął w pięknym zacięciu, potem tańczył na płytach. Monia poprowadziła trzeci wyciag. Mnie przypadł ostatni z równie pięknymi zacięciami. Koło południa byliśmy na samym wierzchołku. Po raz kolejny okazało się, że zjazdy dostarczają równie dużo wrażeń co droga w górę. Pierwszy stan minęłam. Został wysoko w górze. Na oko zostało z 10 m liny. Prusikować mi się nie widzi, zjeżdżam więc powoli modląc się chociaż o hak do przyaucenia się żeby resza mogła zjechać i założyć stan w odpowiednim miejscu. I nagle za krawędzią wyłania się ono! Najwspanialsze na świecie stanowisko zjazdowe! Kolejnego szuka Miki. Znalazł. Koniec obciążonej liny znajdował się tuż nad stanem...Parenaście metrów nad ziemią, na poszukiwania ostatniego stanu dziarsko wyrwała się Monia. Też chciała mieć swój udział w zjazdach. "Ok, ale jeśli nie znajdziesz punktów do zjazdu stawiasz nam szarlotkę". Ku naszemu zdziwieniu Monia ochoczo się zgadza. Dopiero po chwili słychać głośne "Eeeeeeeeeeej! Wrobiliście mnie!". Czego to się nie robi dla szarlotki :)
Słońce cały czas dopieka. Decydujemy się na Lewych Wrześniaków. Znowu żywcujemy pierwszy wyciąg, żeby zaoszczędzic na czasie w łatwym terenie. Tym razem pierwszy wyciąg należał do Moni. Stojąc na stanie i czekając aż Monia coś zmontuje pierwszy raz miałam okazję przekonać się jak pachnie kisiel truskawkowy którego nie ma...czemu? nie wiem. Ale Miki świadkiem, że w pewnym momencie czułam zapach kiślu tak autentycznie, jakby mi ktoś podstawił pod nosem pełen kubek. Za dużo słońca?Za dużo emocji?hmmm...z zamyśleń wyrwał nas głos Moni "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!". Popatrzyliśmy na siebie z zaciekawieniem po czym delikatnie ruszyliśmy w górę. Doszliśmy do stanu i już wiedzieliśmy czemu miało być bez obciążania . Drugi wyciąg był mój. Parchy straszne a mimo tego zużyłam cały szpej. Stan z liny i asekuracja w pozycji dojenia krowy oraz slynny już na tej drodze okrzyk "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!". Doszli, też zrozumieli czemu. Bardzo chcieliśmy już z tej drogi zejść. Wymyśliliśmy, że wytrawersujemy drogą opisaną jako Brak Trudności. Ostatecznie wariant wyjściowy w górę piątkowym zacięcio-kominem okazał sie łatwiejszy niż dwójkowy trawers b.t...Miki poprowadził i znowu usłyszałyśmy "Możecie iść, ale uważajcie! Nie obciążajcie liny!".Po raz kolejny tego dnia znaleźliśmy się na wierzchołku Zamarłej. Zjazdy i powrót. A żeby powrót nie był nudny - do Mikiego znowu przybłąkały się kozice. Tym razem aż trzy :)

Sobota - "J****a Sprężyna"

Miki uparł się, że bardzo bardzo chce zrobić Sprężynę. Z drobną nadzieją, że pod ścianą mu przejdzie ruszyliśmy. Żeby Monia nie mógła narzekać ;) ze dzień bez przygód - przygody były. Jak zwykle i jak na zawołanie. Po śliskich płytach zaszliśmy za daleko. Wejść było łatwo. Zejście jak wiadomo zawsze jest trudniejsze, tym bardziej gdy trzeba zjechać na pupie po mokrych płytach... Koniec konców - zaczęliśmy wspinanie. Miki ruszył jak strzała. Nawet kluczowy trawers nie byl w stanie go powstrzymać. My z Monią miałyśmy mniej szczęścia. Zaplątane w wypinanie i wpinanie lin, nie mieszcząc się z plecakami w trawersie oraz pamiętając historię sprzed dwóch dni- przyhaczyłyśmy. Jak to Monia stwierdziła - piękna droga ale ponad nasze możliwości ( w orginale "J****a Sprężyna" :) ). Doszliśmy na top Kościelca. W oczekiwaniu na zaprzyjaźniony zespół z moimi zgubionymi okularami nauczyliśmy się całej topografii Hali, ucieliśmy sobie krótką drzemkę oraz z Monią przyglądałyśmy sie jak Miki wyrywa "panienki" na robienie im zdjęć. Tak...ten dzień zdecydowanie należał do niego - i pod względem wspinaczkowym, bo przecież calutka Sprężyna pięknie pociągnięta, no i był tym najbardziej wyniunianym "turystom" na Kościelcu :)


Niedziela - gdyby kózka nie skakała...
 6 rano. Słońce znowu daje popis. Szybka kawka i ruszamy w ostatnią drogę tego wyjazdu. Droga Gąsieckiego. Lekcja głuchych odgłosów kruszyzny. W południe już wracamy. Po drodze spotykamy misia erghm... przepraszam-niedźwiedzia. Przysięgamy sobie, że już nigdy więcej nie będziemy chodzili w nocy po górach. Niedźwiedź to nie miś i istnieje. Pędzimy do schroniska, żeby zdążyc się spakować i dojść na czas na pociąg...i bęc! tuż przed Betlejemką się wywalam. Bo przecież co to byłby za wyjazd gdybym się nie wywaliła.Na prostej rzecz jasna :) o 16:23 jesteśmy już w pociągu. Jedziemy do Warszawy. 7 godzin męczarni w wagonie-saunie. Ale nie myślimy o tym. Myślami i rozmowami jeszcze jesteśmy przy słonecznych 4 dniach wspinania.

piątek, 27 sierpnia 2010

Mont Blanc 2010

Pół roku planowania i zakupywania sprzętu i na koniec szczyt zdobyty w dwa dni - tak w skrócie można opisać naszą wyprawę na Mont Blanc. Ale po kolei. Nasza przygoda zaczęła się na lotnisku kiedy to po zważeniu plecaków, zaczęliśmy się zastanawiać czy może nie za dużo tego spakowaliśmy ? Wyszło około 19 kg na głowę, a jeszcze część żelastwa miała dotrzeć do nas już na miejsce samochodem. Humory poprawiły nam się już na miejscu gdzie to w oczekiwaniu na Tramway du Mont Blanc mający zawieźć nas na wysokość ok 2100m, spotkaliśmy grupkę Rosjan którzy atakowali z wielkimi, pękającymi w szwach 120 litrowymi plecakami. (Jak się później okazało ich taktyka była wyjątkowo nieskuteczna :)).

Tramwaj na górę jechał długo i mozolnie ale w końcu dostaliśmy się na docelową stację i mogliśmy dalej już ruszać z buta. Tego dnia w planach było dostanie się w okolice schroniska Tete Rousse na wysokości 3167 m, czyli razem nieco ponad 1000m przewyższenia, od miejsca w którym wysadziła nas kolejka. W pierwszym fragmencie podejścia towarzyszyły nam wszędobylskie kozice, które nic nie robiły sobie z obecności licznych turystów i bezczelnie blokowały drogę na ścieżce :). Sama droga na tym fragmencie nie należała może do najbardziej malowniczych - ot, taki sobie kamieniołom. Dopiero po wyjściu na wysokość schroniska, gdzie zresztą na stale już musieliśmy się zacząć przyzwyczajać do śniegu, zrobiło się ciekawiej. Naprzeciwko nas wyrosła ściana Aiguille du Gouter – dalszy cel naszej wyprawy. Zaraz obok ośnieżony szczyt Aiguille de Bionnassay, a poniżej pocięty szczelinami lodowiec Bionnassay. Ponieważ ruch na Mont Blanc jest całkiem duży to i miejsce pod namiot przygotowane przez wcześniejsze ekipy udaje się łatwo znaleźć. Trzeba było trochę tylko poukładać kamienie coby nie wchodziły w podczas snu tam gdzie nie trzeba. Luksusów i tak nie było ale spać się na tym dało :). Na kolację – jajecznica z proszku – o dziwo wygląda po usmażeniu jak jajecznica, smakuje już niekoniecznie.



Ponieważ prognozy pogody na dalszą cześć tygodnia nie były zbyt optymistyczne postanowiliśmy że następnego dnia (poniedziałek) ruszamy w nocy tak aby jak najwcześniej być przy schronisku Goutier, i mieć szansę jeszcze tego samego dnia lub we wtorek ruszyć na szczyt. Krótki sen, szybkie ogarnianie się, zwijanie namiotów i o 2 w nocy przy świetle czołówek ruszaliśmy już dalej. Tutaj czekał na nas najniebezpieczniejszy fragment tzw. kuluar Rolling Stones, skąd ta nazwa przekonaliśmy się bardzo szybko uciekając przed kamieniami zrzucanymi przez będących wyżej ludzi. Na początku spada jeden kamień by po chwili stworzyć za sobą już małą lawinkę. Dalej już do góry granią Goutier – najtrudniejszy technicznie odcinek, ale do pokonania przez wszystkich bez jakichś większych problemów. O świcie byliśmy już przy schronisku Goutier. Rozbiliśmy namitoy tym razem już na śniegu więc było nieco równiej :) Szybkie śniadanie i krótkie kimanie, by około godziny 11 być gotowym do dalszej drogi. Wszyscy póki co czuli się na siłach więc postanowiliśmy, że wchodzimy na wysokość około 4300m do schronu Vallot i tam zdecydujemy czy idziemy dalej, czy może potraktujemy to wyjście tylko aklimatyzacyjnie i zejdziemy z powrotem na nockę do namiotów. Zostawiliśmy co nie potrzebne w namiotach i ruszyliśmy już lżejsi w górę. Tempo było całkiem niezłe i po 2,5 godzinach byliśmy już 500m wyżej - przy schronie. Zrobiło się trochę zimno i wietrznie więc weszliśmy do tej blaszanej budy zwanej Vallotem, która bardziej od wewnątrz wygląda jak zsyp na śmieci niż schron, ale przynajmniej można było się nieco ogrzać i uciec od wiatru. Rządni wrażeń mogli również skorzystać z „toalety” bo w takie coś to cudo też zostało wyposażone.



Mimo że zaczęliśmy już tutaj odczuwać nieco wysokość, to jednak nadal czuliśmy się na siłach i postanowiliśmy iść dalej (do szczytu zostało jeszcze jakieś kolejne 500m w górę). Ta część podejścia okazała się wyjątkowo męcząca. Mało tlenu, my niezaaklimatyzowani, ból głowy, wiatr utrudniający ustanie prosto, po każdych 5 krokach zadyszka i odpoczynek na uspokojenie oddechu. Tak mniej więcej wyglądało nasze zdobywanie szczytu. Na szczęście kilkadziesiąt metrów przed nami w podobnym tempie poruszało się do góry trzech Czechów, więc widząc, że nie jest źle i nie tracimy do nich dystansu poruszaliśmy się dalej. W końcu o godzinie 17.30 po jakichś 3,5 godzinach od wyjścia z Vallota stanęliśmy na szczycie. Razem z nami na górze tylko wspominani wcześniej Czesi więc jak na warunki Mt Blanc luźno. Szybkie zdjęcia, 10 min na szczycie i już szykowaliśmy się do schodzenia – wiało jak cholera więc nikomu nie było w głowie zostawać tu dłużej :) Zejście było już nieco łatwiejsze, nie trzeba już było robić co kilka kroków odpoczynków, aczkolwiek ostatnie kilkaset metrów gdy widać już było namioty w oddali nieźle dały wszystkim w kość.



Po powrocie nie miałem, już ochoty na jakąś większą aktywność i położyłem się do śpiwora w opakowaniu. W nocy coś strasznie ciągneło zimnem od spodu – po sprawdzeniu maty okazało się że została przebita rakami. Ratowałem się podkładając pod siebie polar, rękawiczki, czapki – wszystko co jako tako mogło izolować. Nocka nie należała do najprzyjemniejszych, głowa nadal bolała, twarz piekła od wiatru i słońca a w gardle suszyło, na dokładkę przeszła nad nami jeszcze jakaś burza i zastanawialiśmy się czy nie zwieje nam zaraz namiotu. Gdy tylko zrobiło się widno wszyscy wstali zmęczeni mniej więcej tak jak się kładliśmy (albo i bardziej), nikogo już teraz nie interesowało podziwianie wschodów słońca więc ruszyliśmy szybko na dół. Na wysokości schroniska Tete Rousse zrobiło się nieco przyjemniej – przestało wiać wyszło słońce, wysokość też już mniejsza więc głowa przestała boleć. Dalej na dół do kolejki już bez większych problemów, w oczekiwaniu na tramwaj szybkie rozmasowanie obolałych stóp i na dół do Chamonix na zasłużone piwo :)

Podziękowania dla wszystkich za kawał niezłej wyprawy i miejmy nadzieje że w przyszłym roku uda się wejść jeszcze wyżej :)

czwartek, 5 sierpnia 2010

Indykpol Expedition - Sokoliki 2010, czyli lekko spóźniona relacja z wypadu na Dolny Śląsk

Zaczęło się dość niepozornie od knucia po kątach i cichego przebąkiwania pod nosem, że byłoby miło wyjechać gdzieś razem, na może nieco dłuższe niż tylko weekendowe wspinanko, że może fajnie w końcu pomacać jakąś inną skałę niż wyślizgany jurajski wapień (nie licząc naszych górskich eskapad), a zakończyło się na tygodniowym wypadzie w Sokoliki. Chociaż nie udało się zebrać pełnego składu TBC - co się odwlecze, to nie uciecze - to zebrała się nas całkiem niezła gromadka w konfiguracji początkowej 2 + 2, a następnie 2 + 4, czyli Ania W., Ania G., Piotrek, Włodek, Miki i Maciek.

O dziwo mimo niezbyt pomyślnych przewidywań pani pogodynki "Tabor pod Krzywą", gdzie mieliśmy niewątpliwy zaszczyt gościć, powitał nas bardzo sprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Nie tracąc czasu już pierwszego wieczoru udaliśmy się na rekonesans okolicy, zaopatrując swoje głowy w niezbędny sprzęt oświetleniowy. To dość ważny fakt, ponieważ miało się okazać, że bez czołówek czekałby nas nocleg (w najlepszym wypadku) gdzieś po środku lasu. Na szczycie Dużego Sokolika spotkaliśmy lokalsów, którzy ulegli urokowi dziewczyn i dodatkowo zwiedzeni datą ich imienin, nie tylko zaczęli częstować kawą i ostatnimi herbatnikami, ale pokazali nam w TOPO najciekawsze dróżki w okolicy. W kolejnych dniach nie omieszkaliśmy skorzystać z uzyskanych porad. Wtorek przyniósł parę ładnych tradowych dróżek, które potraktowaliśmy jako zapoznanie ze skałą i rozgrzewkę przed kolejnymi wyzwaniami. Jak się później okazało, był to również ostatni dzień, kiedy (sami) przygotowaliśmy jakąś normalną potrawę... do jedzenia oczywiście. [Niestety opóźnienie w zamieszczeniu relacji spowodowało niemałe pustki w głowie autora, zatem niektóre fakty mogą pojawiać się albo nie zgodnie z prawdą, albo w zdecydowanie niechronologicznej kolejności.]
Środa chociaż nieco śmielsza w skalnych poczynaniach postanowiła ukazać nam pierwsze skutki spania na twardych dechach w postaci powykrzywianych kręgosłupów, jak i stromego podejścia pod Sokolika w postaci przyrastającej z każdym dniem kondycji. Dzień ten miał także okazać się przełomowym dla (drogi) Kurtykówki na Babie, która od tego momentu zmieniła nazwę na Pierdykówkę, chociaż geneza tego przechrzczenia pozostanie słodką tajemnicą TBC, tylko zaczynam się zastanawiać, czy określenie "słodka" pasuje akurat w tym miejscu. Czwartek upłynął nieco leniwie (można powiedzieć, że półrestowo). Prawdopodobnie czuliśmy w kościach, że nie zakończy się najlepiej, aczkolwiek z niecierpliwością oczekiwaliśmy przyjazdu M&M, czyli Hondy na pokładzie z Mikim i Maćkiem. Zmieniliśmy obszar zainteresowania na Krzyżną, zmierzając po OS w wykonaniu Piotrka na drodze "Kto się boi, ten nie stoi"!

Niestety w drodze powrotnej dostaliśmy sromotny deszczowy łomot. Nie została na nas prawie żadna sucha nitka, no może poza złotym duchem lasu, który przemykał gdzieś pomiędzy nami, a drzewami. W tym miejscu należy się pochwała dla naszych "gospodyń", które potrafiły zrobić coś z niczego, zaskakując przepysznym daniem obiadowym, składającym się mniej więcej z kaszy, kukurydzy, groszku, fasoli i przyprawy do mięsa. Jak się okazało następnego dnia - kukurydza się nie trawi!!!Piątek to szybkie wprowadzenie chłopaków w arkana miejscowego wspinu. Szybka adaptacja i obiadek w przydrożnym barze (nazwanym potocznie - "U dziadunia") nie przeszkodziły w konsumpcji wieczornego piwka, nocnych opowieści, zdjęć z ukrycia i dobrym śnie aż do kolejnego poranka. Sobota poza zdobyczami wspinaczkowymi zaobfitowała niestety w kontuzję Mikiego, który wykazując się nie lada odwagą i jako jedyny skacząc przez płomień ogniska o wysokości za 500, a później 1000 browarów skręcił kostkę, uniemożliwiając sobie potyczki ze skałą następnego dnia. Niedziela upłynęła już nieco tęsknie, w balasku słońca i perspektywie zbliżającego się wyjazdu oraz powrotu do domów. To był kolejny niezapomniany wyjazd, kolejna przygoda, kolejne wyrobione metry i dziesiątki założonych przelotów. Oby więcej takich wypadów!!! Do następnego!!!


Bliższy lub dalszy prawdzie wykaz przejść (jeśli nie zaznaczone - wszystkie OS):

Krzywa Turnia
- Żubr
- Zielone rynny
Mały Sokolik
- Droga Jakubowskiego
- Rysa Tota
Duży Sokolik
- Pod schodami
- Kominek adeptów
- Nitówka
- Kant zachodni
- Zacięcie filara
-Wariant wyjściowy Głazka-Panza
-Zielona Płyta
Sokola lalka
- Rysa południowa
- Krucha rysa
Sukiennice
- Kancik
- Prawy komin
- Szare zacięcie
- Fix brzózka
- Brzózka
-Wariant "34"
Baba
- Kurtykówka (RP)
Krzyżna strażnica
- Kto się boi ten nie stoi

wtorek, 13 lipca 2010

Wspinacze którzy gapili się na kozy

Podlesice, 34 stopnie w cieniu, delirium słoneczne, kozy i wspinaczka - dyscyplina sportu dla zdeterminowanych odlutków zdolnych połączyć doświadczenie z filozofią. Skutek? - "Świat potrzebuje teraz Jedi bardziej, niż kiedykolwiek".

Sobota upłynęła każdemu z nas pod znakiem 10 godzin bardzo dobrych dróg i jeszcze lepszych lotów. Wszyscy zebraliśmy ślady na całe życie. Jedni we wspomnieniach pamięci, inni niestety namacalne...Na szczęście na pokładzie mieliśmy lekarza :)

Niedziela to dzień Kozy. Koza Kicikici chciała zaznać życia wspinaczkowego i razem z nami wędrowała po Górze Zborów szukając cienia. Nie pomogły prośby, błagania, krzyki, jęki i stęki. Co kozę udało się zgubić, slychać było "meeeeeeee"(czyt. nie zostawiajcie mnie!) i galopujące w naszą strone kopytka. Kicikici dobiegała ciesząc rogi i znowu "meeeeeeee" (czyt. juz jestem! mozemy iść dalej). Przed Kozą uratował nas Budda i jego brzuch. Inna wersja mówi, że Kicikici sie nami po prostu znudziła - znalazła innych Jedi :) A to koza! a my? ruszyliśmy w stronę Ptaka i tam próbowaliśmy połączyć taniec w skale z tańcem deszczu.

Z wyjazdu wyłoniła się pewna zasada: za ładnie wyłapany locik oraz ściągnięcie zaplątanej liny należy się piwo :)

niektórzy mówią, że to szaleństwo :)


wtorek, 6 lipca 2010

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę...

... a misio fiku miku dorwał się do aparaciku :)

Z całego zamieszania i nauki filmowania zostało uwiecznione wspinanie w bajecznej, usłanej poziomkami oraz biedronkami-bronkami i żabami-czarownicami płynącej Dolinie Wiercicy oraz to, że z Kasią nie mamy nic mądrego do powiedzenia poza "idziemy się wspinać" :)

Filmik zawiera także część instruktażową pt "Jak skutecznie odwieść Anię od dalszego wspinania".

Z kolei dla pracujących cały dzień za biurkiem, nasz operator filmowy przewidział odrobinę gimnastyki - nagranie oglądamy kręcąc głową!

A więc ręka noga mózg na ścianie zaczynamy wspinu oglądanie! :)

dolina wiercicy - "prosze powiedziec cos madrego" from teamclimbing on Vimeo.


PS. Na drugim filmiku miała być wspinająca się Kasia. Niestety pan operator nagrywał filmik, którego ostatecznie nie nagrał... czyt. trochę techniki i człowiek się gubi :)

czwartek, 1 lipca 2010

Turlaj się po Tatrach!


Pojechały na ploty, a skończyło się:

- oskarżeniem o tony marchwi w walizce;
- dwoma śliwami na skroni, brodzie oraz półrozwalonym nosem i ćwierćrozwaloną wargą;
- kupnem kijków samobijków;
- prawie kupioną czołówką;
- tonami kupionych koralików
- posiadaniem zajebistego rzemyka i krótkich spodenek :)
- nauczeniem się prawidłowej wymowy angielskiego "three" oraz "thing" (lekcje pobierałyśmy u mistrza survivalu - Tylor'a :)))
- imprezą urodzinową Mikiego
- wynalezieniem nowego sportu pt. TURLAJ SIĘ PO TATRACH
- przedreptaniem ponad 40 km :)

o czymś zapomniałam?

aaach zdjęcia! w galerii :)

pozdr
ania w.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Lepiej dojrzewać, niż zgnić, czyli męska wersja olsztyńskich opowieści.


Słowo się rzekło, więc trzeba napisać parę niemądrych słów, bo przecież nie od dziś wiadomo (wg. definicji Ani i Moni), że inteligentni mężczyźni po prostu się nie rodzą :)
 

To miał być spokojny, kulturalny wyjazd, a skończyło się jak zawsze. Dziewczęta po zeszłotygodniowym wypadzie z brylującym wysokim poziomem dobrego wychowania Mikim, łudziły się, że i tym razem będzie podobnie. Niestety to właśnie One wykazały się wszelkiego rodzaju niesubordynacją przestawiając (tak jak wyszły ze śpiworów ukazując w świetle księżyca swoje ŁADNE nogi - szkoda, że tylko Miki miał okazję to zobaczyć) nasz namiot i obracając go o 180 stopni. Żart o ile podstępny, o tyle nieudany, ponieważ podczas nieobecności dziewczyn, Miki zajął ich namiot i "okopując się" zajął strategiczną pozycję na karimacie :) Cała akcja (w wielkim skrócie) zakończyła się zamianą miejsc i w miarę spokojnym noclegiem aż do pobudki przez okolicznych stolarzy :)

Po obfitym śniadanku naparliśmy na Bońka (ale nie tego agenta), gdzie naszym wspinaczkowym łupem padło parę szczelin i jeden komin :) a szczególnie naprzykrzająca się młodzież nie zniechęciła nas do wspinania. Brawa dla Mikiego za kolejne VI.1 w kolekcji oraz dla Ani za... nową ksywę - jaszczurka :) Przymuszeni narastającym głodem wróciliśmy na porządny posiłek i odrobinę leżenia bykiem. Wieczorkiem pękło jeszcze parę ciekawych dróżek przy zamku, ale emocje miały zacząć się dopiero następnego dnia ;)


W niedzielę wybraliśmy się na zamkowe zaplecze w celu rozdziewiczenia kilku nieswornych szczelin :) co obrodziło w liczne ćwiczenia własnej asekuracji i wzmocnienie równie nieswornej tego dnia psychy. Wymęczeni bardzo nieznośną (i niedokończoną, ale ze znalezionym patentem) szóstką, zmuszeni byliśmy przyglądać się zaparkowanym pod skałą samochodom i dzikim zjazdom miejscowej młodzieży :) Poszło kolejnych parę wymagających dróżek - tak przynajmniej wyglądały z dołu w mojej roli obserwatora - i dwa bulderki na dobicie paluchów. Spragnieni miejskiego powietrza ;) zażyliśmy ostatniego podczas tego wyjazdu posiłku i udaliśmy się z powrotem do swoich codziennych kwater.

 

Wszystko, co nie zapisane niech pojawi się w komentarzach, a co pojawiać się nie powinno, niech pozostanie słodką, wyjazdową tajemnicą :))

niedziela, 6 czerwca 2010

O dwóch takich co wybrały się z Mikim na wspinanie

Jedna potykająca się non stop o sznurówki i nabijając sobie siniaki, druga pozbawiona głosu (karma?!) i skazana przez to na 3 dni milczenia (czyt. wykluczona z rozmów i dyskusji) oraz Miki, czyli ten, który o nas dbał i ogarniał - w trójkę wyśledziwszy lukę pogodową naparli śmiało na podlesickie skały.

Prosto z drogi, stwierdziwszy że ukulturalnić się od czasu do czasu można, wpadli na szybko do Biblioteki. Miki czytać umiał i od razu znalazł jedynkowe egzemplarze, potem szumu narobili bo pokazali wspaniałą technikę klinowania w rysach i wieczorem uciekli na team-bro-clajmbingowe rozmowy.

Następnego dnia byli sensjacją Apteki - opuszczając sie na półwyblinkach ratowali czerwoną kość cudzym jebadełkiem (bo własnego nie posiadali). Kość uratowana choć lekko powykręcała się z bólu...ale będzie żyć (ufff...)
Rozkręciwszy się na plusowych piątkach na własnej, przerzucili się następnie w ciszy i skupieniu na plusowe szóstki również na własnej ( i bynajmniej nie z powodu mojej niemożności mówienia). I oczywiście znowu padły rysy, bo przecież nie ma nic piękniejszego. Wieczorem, romantycznie przy zachodzie słońca próbowali swoich sił na nieco trudniejszej wycenie. Krew jak zwykle z palców się lała, słowa latały...chyba, że ktoś nie mógł mówić-walczył wtedy w ciszy dopingowany słynnym "świeży jesteś! wyciskaj!Obiadu nie będziesz musiała robić!"

Kolejny dzień przyniósł nam nowe wrażenia i sensacje (dbamy o to aby, o TBC głośno było jak ziemia długa i okrągła). Po pierwsze, od dziś lewa to prawa a każdy z nas ma pierwszą lewą i drugą prawą czyli nie tą lewą. Po drugie, to co łatwe jest trudne, a to co trudne nadal jest trudne i nie ma...no nie ma :) ( jak nie wierzycie zapytajcie się Mikiego, który z 6.2/2+ usiłował zrobić VI+ :) ). Po trzecie...hmmm...po trzecie na jedzenie do Rzędek nie ma co jechać bo drogie i 'be'. A po czwarte jeśli mija się 7 wozów straży pożarnej, a w każdym jest min 4 strażaków to znaczy że jest w czym wybierać :)

Oby pogoda w przyszły weekend była równie uprzejma jak teraz.

PS. Jest rysa do zrobienia.Przewieszona. Jeśli mi pożyczycie camy i zechcecie wesprzeć dobrym słowem dopingowym to gwarantuję Wam zajebiste zdjęcia.Możemy negocjować :) A rysa taka niczego sobie jest...

czwartek, 27 maja 2010

TBC tworzy historie... niestworzone!

Wejdź i zagłosuj na radosną twórczość pod szyldem Team Bro Climbing (TBC) http://www.wspinanie.pl/serwis/201005/26-konkurs-opowiadanie-climbing-technology-ciag-dalszy.php Masz czas tylko do wtorku 2 czerwca, więc mysze w ręce i do głosowania!

wtorek, 23 marca 2010

Costa Blanca 2010

W galerii cześć zdjęć z wyjazdu do Hiszpanii - Costa Blanca, a poniżej nasze ważniejsze "zdobycze" w kolejności chronologicznej z drobnymi komentarzami :-)

ECHO VALLEY Castillo-Wasp Area - Scorpion (IV+) ~125m
- droga "na rozgrzewkę". Musieliśmy upewnić się, że nie zapomnieliśmy jak zakłada się przeloty, asekuruje i z dołu, i z góry ;-) zjeżdża, a przede wszystkim porozumiewa bez użycia instrumentów głosowych :-) Z drobnymi trudnościami pod koniec drogi (Miki po prostu ambitnie startował do prowadzenia siódemkowej drogi, a co się będziemy szczypać ;-) udało się, a dzień zakończyliśmy na plaży...

PENON de IFACH The north Face - Via Pany (V) ~220m
- zdecydowanie najładniejsza droga pod względem widoków.. i stopnia obsrania przez lokalne ptaki gnieżdżące się w zakamarkach skały. Wybór północnej ściany był chyba najbardziej trafioną decyzją dnia. Od strony południowej zostalibyśmy najpewniej usmażeni przez słońce. Szczytowanie zakończone niespodzianką ;-) dwoma wygłodniałymi, rudymi kotami, które z chęcią pożerały kawałki naszych kanapek. Łagodne zejście turystycznym szlakiem prowadzącym przez sympatyczny tunelik wydrążony w skale. Dzień zakończony moczeniem stóp w morzu :-)

CABEZON DE ORO Pared de Los Alcoyanos - Via Gene (V) ~315m
- najbardziej urozmaicona droga pod względem rzeźby i ciekawych ruchów. Z początku wydawała się nieco parchata, ale szybko zmieniła swój charakter i dała sporo radości. Na koniec chyba największa niespodzianka wyjazdu :-) przypadek (jeden na milion??) sprawił, że zaklinowała się nam przy ściąganiu Piotrkowa lina. W jaki sposób - widać na jednym ze zdjęć. Akcja ratunkowa dwa dni później odniosła pozytywny skutek - lina wróciła do właściciela i mogliśmy szykować się do następnego celu.
p.s. stado dzików zbiegających tuż obok nas piargiem dostarczyło jeszcze nieco dodatkowych emocji - szczęśliwi ci, którzy nie zdążyli w tym czasie jeszcze dojechać do gleby :D

PUIG CAMPANA - Espolon Central (IV+) ~450m
- najdłuższa i długo wyczekiwana droga, którą pozostawiliśmy na koniec pobytu, jako podsumowanie dotychczasowych zdobyczy - względnie prosta, aczkolwiek ze względu na długość i grzejące słońce mocno wyczerpująca. Tym razem odbyło się (oprócz drobnego, ożeźwiającego deszczu) bez przygód, aczkolwiek w towarzystwie dwóch dwuosobowych, hiszpańskich zespołów, które odpowiednio motywowały nas do szybkiego grzania w górę, co też skutecznie wprowadzaliśmy w życie, jako pierwsi osiągając top :-)