piątek, 10 października 2014

Północne Ryje™ Tatr

Zaczęła się jesień. Ze szlaków zniknęli turyści, tak jak na wiosnę śnieg znika z gór. Plan był taki, żeby zobaczyć Czerwone Wierchy, kiedy będą czerwone. Nie zielone, nie białe, nie żółte. Dało to odpowiedź na 2 z 3 najważniejszych pytań: kiedy - koniec września, gdzie - Tatry.
Zostało pytanie, z kim? Magda debiutowała w Tatrach, Kuba postanowił podszlifować formę na podbiegach, nie mogło zabraknąć górskiego zwierza - Jarka, ja robiłem za kierowcę. W takim składzie ruszamy o 15 z Warszawy, w Jankach jesteśmy o 18, na miejscu o 23. Umawiamy się z góralem na godzinę.
Na miejscu okazuje się że kwatera faktycznie stoi, ale jest pozamykana, właściciela brak. Przed północą organizujemy awaryjny nocleg w Alcie. Wydymani, na dzień dobry (...właściwie dobry wieczór) przez górala, wypijamy po usypiaczu, robimy podręcznikową wręcz trollownię i idziemy spać. W sobotę zrywka na piękny deszczowy poranek. Idziemy do Moka, pada, nie jakoś strasznie, ale i tak jest mało przyjemnie. Widoki niezmiennie piękne, tylko za chmurami. Wchodzimy nad czarny staw i dalej. W krainie wiecznego lodu zakładamy raki i raczki (takie bardziej do damskiej torebki, przypadają Magdzie), odgłos drapania zębów o skałę i lód działa uspokajająco.
Deszcz zamienia sie w drobny śnieg. Po dojściu do kuluaru śmierci, chwila zadumy nad sensem życia i pchania się wyżej przy tej pogodzie. Mimo wrodzonej skłonności do życia na krawędzi, u niektórych, decydujemy się na powrót - raczki przestają działać w tym terenie.
Na zejściu wybieramy tzw. schemat Broad Peak. Magdzie odpina się rak, Jarek zostaje żeby jej pomóc.
Ja schodzę przodem, Kuba jest już na dole. Człapiemy do Palenicy z przerwą na szarlotkę w Moku. Wieczór to termy, jedzenie, piwo i spanie. W Niedzielę budzi nas lampa. Wyskakujemy z parkingu z zamiarem powrotu pod Mięgusza.
Zapominamy o Wierchach, ciągnie nas wyżej. Tym razem dzielimy się na podejściu: zespół Alfa - Magda i Kuba, szturmuje Piątkę, przez Siklawę, zespół Bronson - Jarek i ja kieruje się asfaltem do Moka na kwaśnicę i ciastko. Szczegółów wyprawy pierwszej grupy nie znam. My walczymy z palącym słońcem i zalodzonymi kamieniami. To co poprzedniego dnia było mleczną zasłoną chmur, zamienia się w groźną lufę.
Zaskoczeni widokiem na całą dolinę oraz pełnoprawnym polem lodowym po drodze, wdzieramy się na szczyt Kazalnicy. Jarek zakłada tam ABC, tymczasem ja zostawiam plecak i na lekko szturmuję przełęcz. Po drodze mijam kozaków w adidaskach i panie w szpilkach. Nie robi na nich wrażenia trawers nad lufą (10 stopni w 10-stopniowej skali lufy), gdzie moje raki ledwo się wgryzają. Staję na przełęczy ...o, widać Krupówki.
Zdjęcie na północ, na południe, można schodzić. Po drodze kolejna grupa w adidasach, da się? Da sie. Zgarniam Jarka z Kazalnicy, schodzimy do Moka na opalanko w popołudniowym słońcu. Kuba wbiega z Roztoki, jedno piwo później dołącza do nas Magda. Człapiemy w dół przy zachodzącym słońcu, szkoda zostawiać Tatry w taką pogodę. Następny wyjazd pewnie będzie już z nartami na nogach. W  Warszawie jesteśmy po 2.
Plecaka nie wypakowuję, prania nie wstawiam, idę spać. Tak mija ochrzczona przez Jarka 7 Lumpen Expedition. Dzięki za towarzystwo.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Debiut sezonu

Przyznam szczerze, że po poprzednim sezonie wspinaczkowym, równie intensywnym co mało owocnym, został mi skałowstręt, i to nie ten związany z brakiem naskórka na palcach, tylko ten gorszy, brak chęci i frajdy z wyjazdów w dźJure. Jednak postanawiam rozpocząć tegoroczny sezon wspinaczkowy, w sierpniu, lepiej późno niż wcale. Okazuje się że nie tylko ja mam "debiut". Bardzo pomocny okazuje się tu sms od Marcina o treści "Jedziesz do Olsztyna?". No i w sobotę rano ładujemy się we czwórkę do samochodu: Kasia, Marcin, Zosia i ja.
Od początku widać że ten wyjazd jest inny niż choćby te z zeszłego sezonu. I wcale nie chodzi o nowiutką linę Marcina (nie wspinałem się na takiej od paru ładnych lat). Jest bardzo na luzie, wszystko odbywa się w trochę innym tempie, z dobrego humoru nie wyprowadza mnie nawet praca z samochodu w sobotę rano.
Wpisujemy się do księgi wejść w Mirowie, nazwy drogi na którą idziemy nie trzeba wpisywać... jeszcze. Startujemy w TRADy, to największa frajda, nawet w jurajskim mydle. Nic tak nie uspokaja jak pobrzękiwanie heksiorów i odgłos wyrywanej kości. Po południu trochę socjalu, spotykamy się z Anią Poznanią i ekipą. Placek w barze Na Górce i kąpiel w stawach rybnych koło Kroczyc to najlepsze zakończenie dnia.
Wieczorem rodzice usypiają Zosię i siebie przy okazji, ja idę na nocne wspinanie na zamek, po drodze robię kilka zdjęć. Nocleg trafia mi się najwygodniejszy i najtańszy w Jurze, hamak między dwoma drzewami, na podwórku Pod Aniołami. Ale jakoś nie chce mi się spać, pół nocy gapię się w sufit. W niedzielę tradycyjnie już budzą mnie Anioły, które wypalają fajka na tarasie przed pójściem na 7 do roboty. Tego dnia też jedziemy do Mirowa, Ustalamy sobie plan, realizujemy go w 100% i możemy wracać do Warszawy. Stawianie sobie realistycznych celów to podstawa sukcesu. W ramach odżywiania, pochłaniamy polskie jabłka a ogryzki rzucamy w samochody na rosyjskich blachach. A przyczep blabla czegoś lewej ręki dalej się rwie.
Mam kilka przemyśleń, całe nasze wspinaczkowe życie staramy się układać plany, stawiać nowe cele i je realizować. Przez naturalną selekcję, część z nich się nie udaje, z różnych powodów. Takie plany odkłada się na przyszłość, albo zapomina o nich. Wiele musi poczekać, aż narodzi się wspinacz o nienagannej technice, ogromnej sile, z żelazną psychą, pogardą dla śmierci i dobrym parametrem. (Ale to nie znaczy wcale że odpuszczam "Niemiecką Drabinę") Otóż nowe pokolenie jest na dobrej drodze. Zosia zadawała z wszystkich napotkanych krawądek, zwłaszcza blatu stołu. Nie straszne jej były też długie loty do gleby. Oby tak dalej :)


niedziela, 20 lipca 2014

Hohenzollern 2014

Poprzedni sezon czegoś nas nauczył. Postanowiliśmy tym razem jechac na spontanie, bez przygodnych wspinaczy, księżniczek, gwiazdeczek, niezależnych zespołów oraz pi*do-chu*ów. Zgodnie z zasadą jeden zespół jedzie, jeden zespół wraca (Hooah!), pojechali: Kokos, Włodek i ja. Dokąd? Tu się sprawa skomplikowała. Pierwszy strzał to Rumunia, odpuszczamy z braku topo dużych ścian. To co, Chorwa? Mi zawsze pasuje. Tydzień przed wyjazdem rozmawiamy z Krzyśkiem, "Byłem ostatnio w fajnym rejonie, Hollental w Austrii, mam topo".
Szybki przegląd książki i internetu - Jedziemy tam! Pod kołami niecałe 800km asfaltu, z przerwą na kotleta w Odrze Wodzisław i jesteśmy na miejscu. Wybór dróg robimy na miejscu na podstawie topo, jak nam podpowiada intuicja, ta droga fajna, tamta parchata, kolejna za łatwa i tak dalej :). Pierwszy dzień wspinania to rozgrzewkowa ściana pod 200 coś metrów, podejście piargiem. Nogi zrzucają kamienie na partnerów, każdy krok to zjazd w tył. Zostawiamy plecaki i godzinę szukamy wejścia w drogę. Start oczywiście jest w miejscu gdzie zostawiamy plecaki, my vs. intuicja 0:1. Droga zaczyna się obiecująco by skończyć się totalnym kluczeniem w lesie w poszukiwaniu następnego osrańca oznaczonego czerwoną strzałką. To tak jakby ułożyć nad sobą 4 podlesickie skały, między którymi jest 50-100 metrów spaceru przez las. Schodzimy piargiem zniesmaczeni. Przynajmniej pierwsze wyciągi były fajne. Na campie rewidujemy wybór dróg. Następnego dnia wybieramy równy poziom trudności, na trochę krótszej drodze. Trafia się nam świetne wspinanie u samego wejścia do doliny, w rejonie drabiny Hohenzollern :D. Filar, kilka wyciągów skradania się po płytach, trochę desperacji, trochę przygody. Następny dzień to znowu strzał w kolano, filar obiecuje trochę wspinania na własnej, w ekspozycji, kończymy w trawach, mchach i ogólnej parchatowości.
Tymczasem na camping zjeżdżają Czesi, rozbijają się na naszym parkingu, stawiają namioty w kuchni i na tarasie a krzesła rozkładają w kiblu. Totalny brak parkingowego obycia. W dzień restowy (deszczowy), bo się tak tym całym wspinaniem zmęczyliśmy, jedziemy 70km do Wiednia, bez celu i planu wycieczki. Po odpoczynku musi nastąpić kumulacja, kulminacja, lub jak kto woli k...k...k...kombo trudności, długości drogi, podejścia, zmęczenia i endorfin. Jakieś 350 metrów pionu pięknym filarem. A co się działo po drodze, nie nadaje się do internetu. Ostatniego dnia wybieramy się pod ścianę, droga idzie pod obrywem wielkości małego lotniskowca, nie dziękuję. Po tym wspaniałym trekkingu ładujemy się w samochód i w stylu KJS wracamy do Polski.
Było mega, jak zawsze. Za rok to samo, dwa razy :) Dzięki za towarzystwo i urobione metry.
Piszę z dużym opóźnieniem, dlatego chronologicznie może być nie tak i umknęło mi parę szczegółów, ale w bonusie jest filmik:

sobota, 17 maja 2014

Wiosenne porządki

Przeglądając filmową "szafę" natrafiłem na taką perełkę. Rok chyba 2010? Wszyscy byliśmy piękni i młodzi, niektórzy u progu wielkiej kariery wspinaczkowej, inni wierni zasadom 4tej ligi. Niektórzy przed wielkimi życiowymi wyzwaniami, jeszcze inni z wielkimi planami, które jak już wiadomo okazały się porażką. Nie zmienia to faktu że były to piękne czasy i bardzo udany wyjazd. Zapraszam do oglądania.

Nadrabiając zimowe zaległości

Przyszła wiosna, piękne majowe słońce, ukryte nad warstwą deszczowych chmur. Pora na wiosenne porządki. Miałem to wrzucić dawno temu, dopiero teraz się udało.


Noł Snoł Trip 2014 from teamclimbing on Vimeo.

Relacji nie będzie tym razem, bo było tak jak na filmie: słonecznie, śnieżnie, a foki wcale się nie odklejały.
Znalazłem jeszcze jeden zapomniany filmik, drobny montaż i też się tu pojawi ;)

środa, 5 marca 2014

Oswajanie fok

Jest zima, to musi być zimno, pani kierowniczko. Muszą być też skitury, mimo że śniegu zatrzęsienia nie ma, a zagrożenie lawinowe sięga 3 stopnia.
Tym razem w Tatry wybiera się trzech pijaków: Jarek, Maciek i ja. Testujemy połączenie busem Warszawa - Zakopane. Towarzystwo mocno studenckie, niektórzy są... powiedzmy, że narzędzie którym byli ciosani nie było zbyt precyzyjne. Dochodzi do rękoczynów, najlepiej krajobraz po bitwie opisuje jeden ze współpasażerów krótkim "k**wa... jednorożec", na cześć wybrzuszenia powstałego na czole głównego bohatera zajścia. Kończy się na wykopaniu z autobusu. Reszta podróży jest nudna do bólu.
Rano jemy porządne śniadanie i idziemy po sprzęt. Buty które pożyczam, są zrobione z puchu, wiatru i ognia piekielnego. Wygodne, dobrze trzymają nogę, pozwalają na bardzo szybkie podejście i dają siłę. Pierwszy raz na turach towarzyszy nam słońce i błękit. Dla takiego podejścia warto jechać w Tatry nawet na jeden dzień. Przy okazji badając wytorowane szlaki trafiamy w krzaczory i ścięte świerki. Myślę że podejście z nartami po zwalonych drzewach to już skialpinizm. Wychodzimy z lasu centralnie na szlak do Murowańca. Podejście kończymy na Gubałówce, a raczej tej drugiej górze z wyciągiem, która mi się z Gubałówką stale myli.
Walka z górą jest bardzo nierówna, dostajemy lanie. Zjazd jest fajniejszy, tylko lawirowanie między wystającymi spod lodu kamieniami i trawkami męczy. Turę kończymy przy świetle czołówek, śmigając przez las. Narty odpinamy jakieś 300 metrów od ronda. To taka nagroda za trudy skiturów. Jeszcze trzeba podać bilans zysków i strat.
Maciek zostaje pokonany na podejściu, Jarek na zjeździe, a ja wieczorem. Wieczoru i poranka nigdy nie opowiem. Ale niedziela zakończyła się zdobyciem masywu Nosala. Idziemy jeszcze powylegiwać się na termach, tak to się kończą nasze wyjazdy skiturowe. W poniedziałek rano na skrzydłach PKP docieramy do pracy. Dzięki chłopaki, powtórka w połowie marca.

Powrót Jedi

Tajską granicę witam z ulgą, wreszcie cywilizowany świat. Po stronie kambodżańskiej kłębimy się na dworze w grupie turystów, wszyscy czekają na swoją kolej podejścia do okienka baraku i zeskanowania odcisków palców. Po stronie tajskiej stajemy w eleganckiej kolejce, wewnątrz klimatyzowanej sali. Między czekającymi krzątają się pracownicy, informując jak wypełnić formularze wjazdowe. Za granicą szukamy transportu do Rayong, na plażę. Dobijamy targu z kierowcą, jednak okazuje się że kierowca nie może dobić targu z właścicielem firmy dla której pracuje. Odchodzimy z niczym, podobno jesteśmy bardzo niemili. Idziemy na piechotę, 6km do miasta, po pierwszych 200 metrach łapie nas na pokład tuk-tuk, ten prawdziwy, Tajski. W drodze na dworzec czujny kierowca zauważa busa, w którego musimy wsiąść.

Zajeżdża mu drogę i robi za tłumacza, dokąd jedziemy, za ile i że piewszą klasą. Dzięki temu po południu jesteśmy w Rayong. I jak tu nie lubić Tajlandii? Miasto do którego trafiamy, jest betonową nadmorską dziurą z hotelami. Postanawiamy się stamtąd wydostać. W drodze na dworzec pytamy kierowców songthaewów, za ile nas zawiozą do Ban Phe, padają propozycje 500 i 1000 bathów. Z dworca songthaew kosztuje 20. Wtedy dociera do mnie że może to być całkiem turystyczne miejsce. I tak lepiej niż Pattaya. W Ban Phe nie ma nic, poza podstarzałymi brytolami i ich tajkami. Jest tylko przystań promów na wyspę Ko Samet.
Znajdujemy przytulny nocleg, wyrzucamy martwe karaluchy (przecież one są praktycznie nieśmiertelne, bardziej niż ich obecność martwi mnie że są martwe) i idziemy spać. Następne kilka dni to plaża na wyspie, pływanie, tajski masaż, opalanie, drinki w wiadrze i ogólnie tropikalna wyspa. Każdy powinien spróbować.
Dwa dni przed wylotem teleportujemy się do Bangkoku, tym razem z dala od Khao San Road, żeby uniknąć zamieszek w centrum. Zamieszek nie ma, są tylko koszulki "Shutdown Bangkok, Restart Thailand", catering na ulicach, muzyka i powszechna atmosfera fiesty. Tak to powinno i u nas wyglądać.
Zwiedzamy pałac królewski, w towarzystwie przewodnika, który co chwila opowiada dowcipy o Chińczykach. Resztę czasu spędzamy na targach, robiąc zakupy przedwyjazdowe. Ogólnie czas zwalnia, a my niecierpliwie czekamy na dzień odlotu. 1 lutego wsiadamy do samolotu, objuczeni przyprawami, owocami, pamiątkami, słodyczami, muszlami, niestety bez duriana. Po 24 godzinach i nocy nieprzespanej na lotnisku, jesteśmy w Polsce. Rozchodzimy się w swoją stronę i szybko toniemy w życiu codziennym.

Od przyjazdu minął miesiąc, potrzebowałem go na zebranie się w sobie i wrócenie do tak zwanej rzeczywistości. Ale męczył mnie brak zakończenia opowieści.
W ramach rekompensaty bonus, podsumowanie 2 miesięcy:

środa, 29 stycznia 2014

Angkor What?

Siem Reap, czyli miasto które napuchło turystyką przez obecność kompleksu Angkor Wat, wita nas serdecznym "tuk tuk?". Tym razem hostel za nas wybiera kierowca, upiera się, że zawiezie nas wszędzie, gdzie zostaną spełnione nasze wymagania co do standardu i ceny, a następnego dnia będzie nas woził wszędzie gdzie tylko chcemy. Oczywiście na miejscu cena pokoju jest inna, ale targowanie się załatwia sprawę.
Kierowca też dostaje prowizję. W mieście, w którym na jednego turystę przypadają trzy tuk tuki a najlepszym sposobem na zarobek jest wożenie ludzi po Angkorze, wszystkie chwyty dozwolone. Na tę dolegliwość cierpi całe Siem Reap, biedni ludzie próbują wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od bogatych turystów po to żeby się dorobić, zatrudnić biednych ludzi, żeby oni wyciągali kasę od turystów. The circle of life.
Tego samego dnia jedziemy zobaczyć pływające wioski na Tonle Sap. Jezioro jest ogromne, a mieszkańcy biedni. Łódki z turystami pływają i zaglądają do okien a korporacja która to organizuje zagarnia pieniądze dla siebie. Ludzie z wiosek wyłączeni są z obiegu pieniędzy. Fajnie było to zobaczyć, ale wizyta pozostawia niesmak.
Kolejnego dnia przychodzi pora na Angkor. Agnieszka bierze wycieczkę z przewodnikiem, Monika i ja jedziemy na rowerach. Co tu pisać, wrzucę parę zdjęć. Miejsce jest ekstra, przeszkadza tylko tłum ludzi, oraz gra biedny miejscowy vs. bogaty turysta. Ponieważ w hotelu dowiadujemy się, że po 3 dniach zostaniemy wyrzuceni, bo pokój ma kolejną, droższą rezerwację, wolimy wyprowadzić się na własnych zasadach.
Rano Agnieszka jedzie znowu do Angkoru, a my przeprowadzamy się w nowe miejsce, dużo tańsze, bez tuk tuków przed wejściem, za to ze szpitalem i apteką na parterze, kroplówka dostępna od ręki. Przez resztę dnia krążymy po mieście, próbujemy miejscowego jedzenia i robimy zakupy. Kiedy Agnieszka wraca z Angkor Wat, idziemy na kolację, której towarzyszy pokaz Apsary, lokalnego tańca.
W przeciwieństwie do innych pokazów tańca, na których byliśmy, ten jest bardzo nudny. Wieczorem klub mugga ściąga w hostelu jakiś napój w stylu wina, a klub złego diabli nie biorą, uzupełnia notatki z wyjazdu ;) Chcąc skorzystać w pełni z pobytu w Angkor Wat, jadę z rana zobaczyć dalej położone świątynie, najpierw tuk tukiem z Agnieszką, potem sam rowerem.
Poza jednym wyjątkiem, im Wat dalej położony od Siem Reap, tym mniej turystów i bardzej sympatyczni miejscowi. Da się znaleźć tę mało turystyczną, uśmiechniętą i sympatyczną Kabodżę. Wystarczy przejechać 30km rowerem i wejść po 630 stopnach na szczyt góry. Po świątyni oprowadza mnie nudzący się policjant, a popijając mleczko kokosowe pomagam odrobić pracę domową z angielskiego. Wieczorem jem ostatnie danie khmerskiej kuchni, potem kupujemy bilety do Tajlandii i żegnamy się z Kambodżą.

niedziela, 26 stycznia 2014

Zimowe szaleństwo

Sihanoukville można opisać jako Lloret de Mar/Ibiza/Sopot/jakakolwiek inna imprezownia, tylko w azjatyckim wydaniu. Turystyka rozwinęła się tu gwałtownie przez ostatnie 5 lat, przyjmując wzorce z całego świata. Dzięki temu mamy tu tuk tukową mafię, rozboje, kradzieże, oszustwa, prostytucję, narkotyki a alkohol leje się w dużych ilościach na całonocnych imprezach. Jednym słowem "osom". Postanawiamy przyłożyć się do szukania noclegu, chcemy spędzić na plaży kilka dni.
Centrum miasta i główna plaża odpadają, jedziemy do jednej z oddalonych plaż, Plażę Zwycięstwa (pierwsze skojarzenie to Gin Zwycięstwa z książki Orwella, 1984) i znajdujemy tani i czysty hostel. Zastanawiająca jest tylko średnia wieku mieszkańców okolicznych hoteli, oscylująca w granicach wieku emerytalnego, mocno kontrastująca z mocno młodzieżowym centrum miasta.
Po przestudiowaniu oficjalnej mapy miasta, okazuje się że obok znajduje się ulica czerwonych latarni, zaznaczona i opisana, żeby można było tam łatwo trafić. Wieczorami okoliczne puby zapełniają się lokalnymi paniami w baaardzo krótkich spódniczkach oraz starymi dziadami próbującymi przeżyć swoją 4 czy 5 młodość. Dziewczyny rano idą na plażę, mi to trochę pachnie nudą, więc pożyczam skuter i jadę do pobliskiego parku narodowego zobaczyć piękne plaże, małpy i góry. Na miejscu okazuje się, że większość parku to baza wojskowa a wycieczki są tylko 5km, tylko z przewodnikiem i tylko za setki dolarów. Nie, dziękuję.
Snuję się po okolicznych plażach, bo samo miasto nie ma nic do zaoferowania, poza posągiem lwa z wielkimi jajami. Wieczorem idziemy na wspólną kolację, potem jeszcze spacer na plażę, połączony z kąpielą dla niektórych. Następnego dnia płyniemy zobaczyć tropikalne wyspy, ponurkować i pobyczyć się na plaży. Wszystko fajnie, tylko skóra na plecach piecze mnie do tej pory, od nadmiaru słońca.
Ogólnie rozczarowani Sihanoukville, kupujemy bilety na nocny autobus do Siem Reap i jeszcze tego samego dnia uciekamy z miasta. Oczywiście autobus ma podwójne łóżka, o ile Monika i Agnieszka mają wspólne spanie, to ja dzielę miejsce w autobusie z khmerskim rybakiem. Przynajmniej myślę że jest rybakiem, to jedyne wytłumaczenie na smród ryby całą drogę. Ta podróż zdecydowanie nie jest najlepszą nocą mojego życia.

piątek, 24 stycznia 2014

The Maekong Tour, Kratie - Phnom Penh


Autobusy w Kambodży rządzą się swoimi prawami. Odjeżdżają dopiero kiedy zostaną naprawione, nie wcześniej. Godzina przyjazdu może ulec zmianie także przez konieczność wywietrzenia kabiny z dymu, po przegrzaniu silnika. Poza tym jest to dość wygodny środek transportu. Droga, którą jedziemy jest mieszanką asfaltu, piachu i dziur.
Dojeżdżamy do Kratie, miasteczka położonego nad brzegiem Mekongu i zostawiamy rzeczy w zarekomendowanym hostelu. Pożyczamy rowery i przeprawiamy się promem na wyspę. Nie ma na niej samochodów, tylko skutery i rowery. Rolę dróg pełnią wydeptane ścieżki, a szczęśliwe krowy baraszkują pośród zielonych pól ryżowych.
Dodając do tego ruiny watów, słońce, piaszczysty brzeg i palmy, dostajemy przepis na leniwy dzień. Sielankę mąci tylko rozpadający się rower, który zmusza do wcześniejszwego powrotu. Wracając znowu czekamy 45 minut na prom kursujący co 5 minut. Cóż, jak pisałem kilka postów wcześniej, taka uroda rajskich wysp.
Kratie znane jest z delfinów słodkowodnych, dlatego kolejnego dnia pożyczamy rowery (w innym miejscu) i jedziemy kilkanaście kilometrów na północ, brzegiem rzeki. Mijamy po drodze wioski pełne domów na wysokich palach i ulicznych straganów z lokalnym jedzeniem.
Rezygnujemy z łodzi motorowej i oglądamy delfiny z brzegu (akurat jeden postanawia się wynurzyć). Jedziemy dalej nad archipelag wysepek na rzece, połączonych drewnianymi pomostami. Reszta dnia mija nam na siedzeniu z piwem i moczeniu nóg w Mekongu. Następnego dnia z rana łapiemy transport do Phnom Penh.
14 osobowy minibus zostaje wypchany 20 osobami i bagażami, na zewnątrz wiezie również skuter, dwa rowery i oponę od traktora. 5 długich godzin później wysiadamy w stolicy, która wita nas znajomym "tuk tuk?". Okazuje się że pałac królewski akurat ma siestę i nie wpuszcza odwiedzających. Za namową kierowcy motorikszy, jedziemy na Choeung Ek, czyli pola śmierci, pozostałość po 4 latach reżimu Pol Pota. Nie będę się tu dzielił wrażeniem z wizyty, zdjęć też nie mam, ale warto się tam wybrać. Odwiedzamy też szkołę Tuol Sleng, w której po 1975 roku urządzono więzienie i miejsce tortur.
Ktoś może powiedzieć, że mamy podobne muzea w Polsce. Ale tutaj to świeża historia, bardzo namacalna. Kambodża ma drugą warstwę, ukrytą pod przyjaznym uśmiechem i dużym poczuciem humoru. Wieczorem spacerujemy po mieście w kierunku hostelu, nie kupując po drodze kokosa, drewnianego słonia ani nie płacąc za tuk tuka. Za to jemy dwie kolacje, oczywiście ta na ulicy na plastikowych krzesełkach jest najlepsza.
Jeszcze przemyślenia na temat restauracji w Phnom Penh, bardzo długo czeka się w nich na jedzenie, a menu we wszystkich barach przy jednej ulicy jest "same same". Implikacje... niepokojące. Pani na zapleczu, potrzebuje więcej garnków i kogoś do pomocy, jeśli ma ogarnąć wszystkie knajpy. Następnego dnia oglądamy pałac królewski, dumę, chlubę i główne źródło dochodów miasta. Po południu wsiadamy w autobus do Sihanoukville.
Update - pisałem to mega zmęczony, więc korekta stylistyczna przyszła z opóźnieniem, za co przepraszam.

sobota, 18 stycznia 2014

Ratanakiri


Piach, Kambodża kojarzy mi się z piachem. Nie jest to żółty, plażowy piaseczek, tylko gryzący w oczy i gardło pomarańczowy pył, wzbijany przez samochody, skutery i idących ludzi. Ale inna nawierzchnia to nie jedyna zmiana widoczna od granicy. Po przejściu przez wietnamski posterunek, wsiadamy w naszego busa i przejeżdżamy przez piach na stronę Kambodży.
Tam celnicy uśmiechają się do nas, pomagają dopełniać formalności, jeden poprawia nasze niewyraźne pismo na kilku polach formularza. Ruszamy busem w głąb kraju, po kawałku najrówniejszej asfaltowej drogi, jaką widziałem od wyjazdu z Tajlandii. Poza tym dookoła widać biedę. Wszystkie skutery mają pozdejmowane plastikowe obudowy, sprzedane na części.
Ciężarówki, często zespawane z innych pojazdów, jeżdżą bez kabin, które są w tym klimacie po prostu zbędne. Każdy pojazd jest załadowany do pełna towarami i ludźmi. Nikt nie marnuje tu pieniędzy, nie mogą sobie na to pozwolić. Tylko raz na jakiś czas śmignie nowiutki SUV, zapewne kogoś, kto zbiera pieniądze od turystów w Siem Reap. Dojeżdżamy do miasta Ban Lung. Dziewczyny chcą mieszkać nad położonym kilometr od centrum jeziorem.
Kasi różowiutka walizeczka, świeżo zakupiona i napełniona ciuchami w Hoi An, na piaszczystej kambodżańskiej drodze robi furrorę. Znajdujemy nocleg, pożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć jezioro kraterowe. Wygląda trochę jak polskie stawy rybne, tylko z dżunglą dookoła.
Nad jeziorem zaczepia nas miejscowy przedstawiciel okolicznej mniejszości i w bardzo grzeczny, zupełnie nie wietnamski sposób proponuje nam wizytę w swojej wiosce, a w ramach zapłaty datek na wsparcie jego ludzi. Nie za bardzo mu ufam, ale ostatecznie decydujemy się na wizytę. Następnego dnia pożyczamy skutery i jedziemy na spotkanie.
Oglądamy wioskę, gość ciekawie mówi i odpowiada na wszystkie pytania na temat mniejszości etnicznych, oczywiście dużo wspomina o tym, na co pójdą ofiarowane przez nas pieniądze, ale to szczegół. Potem oglądamy cmentarz lokalnej społeczności i idziemy do jego domu na obiad. Jedzenie jest pyszne, ryż, kwiaty banana w mleczku kokosowym oraz mięso z warzywami.
Pokrywamy koszty wycieczki i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę. Jeszcze podczas ruszania z parkingu jeden ze skuterów łapie gumę. Dętkę wymieniają na miejscu, ale płacę około 3 razy więcej niż powinno to kosztować. Cały dzień wychodzi i tak taniej niż to samo zorganizowane przez agencję. Wszyscy są zadowoleni. W agencji mówią nam, że faktycznie pieniądze idą na wsparcie okolicznych wiosek. Ale dalej mam mieszane uczucia.
Po południu jedziemy zobaczyć okoliczne wodospady. Agnieszka, a potem Kasia, po drodze zaliczają spotkanie z piaszczystą drogą ze skutera, ale kończy się na zadrapaniu lusterka u Agnieszki oraz kolana i progu u Kasi. Wieczorem spotykamy się z poznanymi tego dnia ludźmi na kolacji i planujemy następny dzień. Kasia wyjeżdża do Kratie a następnie do Phnom Penh, my idzemy na trekking do dżunglii.
Może z tą dżunglą przesadziłem, z trekkingem w sumie też. Bardziej przypomina to spacer po lesie kabackim, z ciekawszym krajobrazem. Są wysokie drzewa, strumienie i nieuchwyte dzikie kurczaki. Mamy dwóch przewodników, jeden zna angielski, drugi zna las. Potem okazuje się, że ten, który nie zna angielskiego, tak na prawdę go zna, jest po prostu małomówny. Z tym drugim przewodnikiem rozmawiamy o historii, kulturze i polityce Kambodży, poruszamy też te trudne tematy i dowiadujemy się sporo ciekawych rzeczy. 
W trakcie trekkingu przewodnicy ścinają świeżą łodygę bambusa, napełniają ją warzywami, rozpalają ogien i pieką całość. W ten sposób dostajemy do jedzenia pyszną zupę z ryżem. Zmywać nie trzeba. Szkoda że nie ma u nas bambusa. Po trekkingu kupujemy bilety do Kratie na następny dzień. Chcemy zobaczyć jak w Kambodży wygląda Mekong.