sobota, 18 stycznia 2014

Ratanakiri


Piach, Kambodża kojarzy mi się z piachem. Nie jest to żółty, plażowy piaseczek, tylko gryzący w oczy i gardło pomarańczowy pył, wzbijany przez samochody, skutery i idących ludzi. Ale inna nawierzchnia to nie jedyna zmiana widoczna od granicy. Po przejściu przez wietnamski posterunek, wsiadamy w naszego busa i przejeżdżamy przez piach na stronę Kambodży.
Tam celnicy uśmiechają się do nas, pomagają dopełniać formalności, jeden poprawia nasze niewyraźne pismo na kilku polach formularza. Ruszamy busem w głąb kraju, po kawałku najrówniejszej asfaltowej drogi, jaką widziałem od wyjazdu z Tajlandii. Poza tym dookoła widać biedę. Wszystkie skutery mają pozdejmowane plastikowe obudowy, sprzedane na części.
Ciężarówki, często zespawane z innych pojazdów, jeżdżą bez kabin, które są w tym klimacie po prostu zbędne. Każdy pojazd jest załadowany do pełna towarami i ludźmi. Nikt nie marnuje tu pieniędzy, nie mogą sobie na to pozwolić. Tylko raz na jakiś czas śmignie nowiutki SUV, zapewne kogoś, kto zbiera pieniądze od turystów w Siem Reap. Dojeżdżamy do miasta Ban Lung. Dziewczyny chcą mieszkać nad położonym kilometr od centrum jeziorem.
Kasi różowiutka walizeczka, świeżo zakupiona i napełniona ciuchami w Hoi An, na piaszczystej kambodżańskiej drodze robi furrorę. Znajdujemy nocleg, pożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć jezioro kraterowe. Wygląda trochę jak polskie stawy rybne, tylko z dżunglą dookoła.
Nad jeziorem zaczepia nas miejscowy przedstawiciel okolicznej mniejszości i w bardzo grzeczny, zupełnie nie wietnamski sposób proponuje nam wizytę w swojej wiosce, a w ramach zapłaty datek na wsparcie jego ludzi. Nie za bardzo mu ufam, ale ostatecznie decydujemy się na wizytę. Następnego dnia pożyczamy skutery i jedziemy na spotkanie.
Oglądamy wioskę, gość ciekawie mówi i odpowiada na wszystkie pytania na temat mniejszości etnicznych, oczywiście dużo wspomina o tym, na co pójdą ofiarowane przez nas pieniądze, ale to szczegół. Potem oglądamy cmentarz lokalnej społeczności i idziemy do jego domu na obiad. Jedzenie jest pyszne, ryż, kwiaty banana w mleczku kokosowym oraz mięso z warzywami.
Pokrywamy koszty wycieczki i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę. Jeszcze podczas ruszania z parkingu jeden ze skuterów łapie gumę. Dętkę wymieniają na miejscu, ale płacę około 3 razy więcej niż powinno to kosztować. Cały dzień wychodzi i tak taniej niż to samo zorganizowane przez agencję. Wszyscy są zadowoleni. W agencji mówią nam, że faktycznie pieniądze idą na wsparcie okolicznych wiosek. Ale dalej mam mieszane uczucia.
Po południu jedziemy zobaczyć okoliczne wodospady. Agnieszka, a potem Kasia, po drodze zaliczają spotkanie z piaszczystą drogą ze skutera, ale kończy się na zadrapaniu lusterka u Agnieszki oraz kolana i progu u Kasi. Wieczorem spotykamy się z poznanymi tego dnia ludźmi na kolacji i planujemy następny dzień. Kasia wyjeżdża do Kratie a następnie do Phnom Penh, my idzemy na trekking do dżunglii.
Może z tą dżunglą przesadziłem, z trekkingem w sumie też. Bardziej przypomina to spacer po lesie kabackim, z ciekawszym krajobrazem. Są wysokie drzewa, strumienie i nieuchwyte dzikie kurczaki. Mamy dwóch przewodników, jeden zna angielski, drugi zna las. Potem okazuje się, że ten, który nie zna angielskiego, tak na prawdę go zna, jest po prostu małomówny. Z tym drugim przewodnikiem rozmawiamy o historii, kulturze i polityce Kambodży, poruszamy też te trudne tematy i dowiadujemy się sporo ciekawych rzeczy. 
W trakcie trekkingu przewodnicy ścinają świeżą łodygę bambusa, napełniają ją warzywami, rozpalają ogien i pieką całość. W ten sposób dostajemy do jedzenia pyszną zupę z ryżem. Zmywać nie trzeba. Szkoda że nie ma u nas bambusa. Po trekkingu kupujemy bilety do Kratie na następny dzień. Chcemy zobaczyć jak w Kambodży wygląda Mekong.

2 komentarze:

AC pisze...

Różowa walizeczka... Ja pitole ;-))

Anna Wojtkiewicz pisze...

walizeczka jest czadowa!!! :-) Piter, a Ty jakiego koloru masz swoją, przyznaj sie? :-)))