piątek, 24 stycznia 2014

The Maekong Tour, Kratie - Phnom Penh


Autobusy w Kambodży rządzą się swoimi prawami. Odjeżdżają dopiero kiedy zostaną naprawione, nie wcześniej. Godzina przyjazdu może ulec zmianie także przez konieczność wywietrzenia kabiny z dymu, po przegrzaniu silnika. Poza tym jest to dość wygodny środek transportu. Droga, którą jedziemy jest mieszanką asfaltu, piachu i dziur.
Dojeżdżamy do Kratie, miasteczka położonego nad brzegiem Mekongu i zostawiamy rzeczy w zarekomendowanym hostelu. Pożyczamy rowery i przeprawiamy się promem na wyspę. Nie ma na niej samochodów, tylko skutery i rowery. Rolę dróg pełnią wydeptane ścieżki, a szczęśliwe krowy baraszkują pośród zielonych pól ryżowych.
Dodając do tego ruiny watów, słońce, piaszczysty brzeg i palmy, dostajemy przepis na leniwy dzień. Sielankę mąci tylko rozpadający się rower, który zmusza do wcześniejszwego powrotu. Wracając znowu czekamy 45 minut na prom kursujący co 5 minut. Cóż, jak pisałem kilka postów wcześniej, taka uroda rajskich wysp.
Kratie znane jest z delfinów słodkowodnych, dlatego kolejnego dnia pożyczamy rowery (w innym miejscu) i jedziemy kilkanaście kilometrów na północ, brzegiem rzeki. Mijamy po drodze wioski pełne domów na wysokich palach i ulicznych straganów z lokalnym jedzeniem.
Rezygnujemy z łodzi motorowej i oglądamy delfiny z brzegu (akurat jeden postanawia się wynurzyć). Jedziemy dalej nad archipelag wysepek na rzece, połączonych drewnianymi pomostami. Reszta dnia mija nam na siedzeniu z piwem i moczeniu nóg w Mekongu. Następnego dnia z rana łapiemy transport do Phnom Penh.
14 osobowy minibus zostaje wypchany 20 osobami i bagażami, na zewnątrz wiezie również skuter, dwa rowery i oponę od traktora. 5 długich godzin później wysiadamy w stolicy, która wita nas znajomym "tuk tuk?". Okazuje się że pałac królewski akurat ma siestę i nie wpuszcza odwiedzających. Za namową kierowcy motorikszy, jedziemy na Choeung Ek, czyli pola śmierci, pozostałość po 4 latach reżimu Pol Pota. Nie będę się tu dzielił wrażeniem z wizyty, zdjęć też nie mam, ale warto się tam wybrać. Odwiedzamy też szkołę Tuol Sleng, w której po 1975 roku urządzono więzienie i miejsce tortur.
Ktoś może powiedzieć, że mamy podobne muzea w Polsce. Ale tutaj to świeża historia, bardzo namacalna. Kambodża ma drugą warstwę, ukrytą pod przyjaznym uśmiechem i dużym poczuciem humoru. Wieczorem spacerujemy po mieście w kierunku hostelu, nie kupując po drodze kokosa, drewnianego słonia ani nie płacąc za tuk tuka. Za to jemy dwie kolacje, oczywiście ta na ulicy na plastikowych krzesełkach jest najlepsza.
Jeszcze przemyślenia na temat restauracji w Phnom Penh, bardzo długo czeka się w nich na jedzenie, a menu we wszystkich barach przy jednej ulicy jest "same same". Implikacje... niepokojące. Pani na zapleczu, potrzebuje więcej garnków i kogoś do pomocy, jeśli ma ogarnąć wszystkie knajpy. Następnego dnia oglądamy pałac królewski, dumę, chlubę i główne źródło dochodów miasta. Po południu wsiadamy w autobus do Sihanoukville.
Update - pisałem to mega zmęczony, więc korekta stylistyczna przyszła z opóźnieniem, za co przepraszam.

Brak komentarzy: