środa, 29 stycznia 2014

Angkor What?

Siem Reap, czyli miasto które napuchło turystyką przez obecność kompleksu Angkor Wat, wita nas serdecznym "tuk tuk?". Tym razem hostel za nas wybiera kierowca, upiera się, że zawiezie nas wszędzie, gdzie zostaną spełnione nasze wymagania co do standardu i ceny, a następnego dnia będzie nas woził wszędzie gdzie tylko chcemy. Oczywiście na miejscu cena pokoju jest inna, ale targowanie się załatwia sprawę.
Kierowca też dostaje prowizję. W mieście, w którym na jednego turystę przypadają trzy tuk tuki a najlepszym sposobem na zarobek jest wożenie ludzi po Angkorze, wszystkie chwyty dozwolone. Na tę dolegliwość cierpi całe Siem Reap, biedni ludzie próbują wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od bogatych turystów po to żeby się dorobić, zatrudnić biednych ludzi, żeby oni wyciągali kasę od turystów. The circle of life.
Tego samego dnia jedziemy zobaczyć pływające wioski na Tonle Sap. Jezioro jest ogromne, a mieszkańcy biedni. Łódki z turystami pływają i zaglądają do okien a korporacja która to organizuje zagarnia pieniądze dla siebie. Ludzie z wiosek wyłączeni są z obiegu pieniędzy. Fajnie było to zobaczyć, ale wizyta pozostawia niesmak.
Kolejnego dnia przychodzi pora na Angkor. Agnieszka bierze wycieczkę z przewodnikiem, Monika i ja jedziemy na rowerach. Co tu pisać, wrzucę parę zdjęć. Miejsce jest ekstra, przeszkadza tylko tłum ludzi, oraz gra biedny miejscowy vs. bogaty turysta. Ponieważ w hotelu dowiadujemy się, że po 3 dniach zostaniemy wyrzuceni, bo pokój ma kolejną, droższą rezerwację, wolimy wyprowadzić się na własnych zasadach.
Rano Agnieszka jedzie znowu do Angkoru, a my przeprowadzamy się w nowe miejsce, dużo tańsze, bez tuk tuków przed wejściem, za to ze szpitalem i apteką na parterze, kroplówka dostępna od ręki. Przez resztę dnia krążymy po mieście, próbujemy miejscowego jedzenia i robimy zakupy. Kiedy Agnieszka wraca z Angkor Wat, idziemy na kolację, której towarzyszy pokaz Apsary, lokalnego tańca.
W przeciwieństwie do innych pokazów tańca, na których byliśmy, ten jest bardzo nudny. Wieczorem klub mugga ściąga w hostelu jakiś napój w stylu wina, a klub złego diabli nie biorą, uzupełnia notatki z wyjazdu ;) Chcąc skorzystać w pełni z pobytu w Angkor Wat, jadę z rana zobaczyć dalej położone świątynie, najpierw tuk tukiem z Agnieszką, potem sam rowerem.
Poza jednym wyjątkiem, im Wat dalej położony od Siem Reap, tym mniej turystów i bardzej sympatyczni miejscowi. Da się znaleźć tę mało turystyczną, uśmiechniętą i sympatyczną Kabodżę. Wystarczy przejechać 30km rowerem i wejść po 630 stopnach na szczyt góry. Po świątyni oprowadza mnie nudzący się policjant, a popijając mleczko kokosowe pomagam odrobić pracę domową z angielskiego. Wieczorem jem ostatnie danie khmerskiej kuchni, potem kupujemy bilety do Tajlandii i żegnamy się z Kambodżą.

niedziela, 26 stycznia 2014

Zimowe szaleństwo

Sihanoukville można opisać jako Lloret de Mar/Ibiza/Sopot/jakakolwiek inna imprezownia, tylko w azjatyckim wydaniu. Turystyka rozwinęła się tu gwałtownie przez ostatnie 5 lat, przyjmując wzorce z całego świata. Dzięki temu mamy tu tuk tukową mafię, rozboje, kradzieże, oszustwa, prostytucję, narkotyki a alkohol leje się w dużych ilościach na całonocnych imprezach. Jednym słowem "osom". Postanawiamy przyłożyć się do szukania noclegu, chcemy spędzić na plaży kilka dni.
Centrum miasta i główna plaża odpadają, jedziemy do jednej z oddalonych plaż, Plażę Zwycięstwa (pierwsze skojarzenie to Gin Zwycięstwa z książki Orwella, 1984) i znajdujemy tani i czysty hostel. Zastanawiająca jest tylko średnia wieku mieszkańców okolicznych hoteli, oscylująca w granicach wieku emerytalnego, mocno kontrastująca z mocno młodzieżowym centrum miasta.
Po przestudiowaniu oficjalnej mapy miasta, okazuje się że obok znajduje się ulica czerwonych latarni, zaznaczona i opisana, żeby można było tam łatwo trafić. Wieczorami okoliczne puby zapełniają się lokalnymi paniami w baaardzo krótkich spódniczkach oraz starymi dziadami próbującymi przeżyć swoją 4 czy 5 młodość. Dziewczyny rano idą na plażę, mi to trochę pachnie nudą, więc pożyczam skuter i jadę do pobliskiego parku narodowego zobaczyć piękne plaże, małpy i góry. Na miejscu okazuje się, że większość parku to baza wojskowa a wycieczki są tylko 5km, tylko z przewodnikiem i tylko za setki dolarów. Nie, dziękuję.
Snuję się po okolicznych plażach, bo samo miasto nie ma nic do zaoferowania, poza posągiem lwa z wielkimi jajami. Wieczorem idziemy na wspólną kolację, potem jeszcze spacer na plażę, połączony z kąpielą dla niektórych. Następnego dnia płyniemy zobaczyć tropikalne wyspy, ponurkować i pobyczyć się na plaży. Wszystko fajnie, tylko skóra na plecach piecze mnie do tej pory, od nadmiaru słońca.
Ogólnie rozczarowani Sihanoukville, kupujemy bilety na nocny autobus do Siem Reap i jeszcze tego samego dnia uciekamy z miasta. Oczywiście autobus ma podwójne łóżka, o ile Monika i Agnieszka mają wspólne spanie, to ja dzielę miejsce w autobusie z khmerskim rybakiem. Przynajmniej myślę że jest rybakiem, to jedyne wytłumaczenie na smród ryby całą drogę. Ta podróż zdecydowanie nie jest najlepszą nocą mojego życia.

piątek, 24 stycznia 2014

The Maekong Tour, Kratie - Phnom Penh


Autobusy w Kambodży rządzą się swoimi prawami. Odjeżdżają dopiero kiedy zostaną naprawione, nie wcześniej. Godzina przyjazdu może ulec zmianie także przez konieczność wywietrzenia kabiny z dymu, po przegrzaniu silnika. Poza tym jest to dość wygodny środek transportu. Droga, którą jedziemy jest mieszanką asfaltu, piachu i dziur.
Dojeżdżamy do Kratie, miasteczka położonego nad brzegiem Mekongu i zostawiamy rzeczy w zarekomendowanym hostelu. Pożyczamy rowery i przeprawiamy się promem na wyspę. Nie ma na niej samochodów, tylko skutery i rowery. Rolę dróg pełnią wydeptane ścieżki, a szczęśliwe krowy baraszkują pośród zielonych pól ryżowych.
Dodając do tego ruiny watów, słońce, piaszczysty brzeg i palmy, dostajemy przepis na leniwy dzień. Sielankę mąci tylko rozpadający się rower, który zmusza do wcześniejszwego powrotu. Wracając znowu czekamy 45 minut na prom kursujący co 5 minut. Cóż, jak pisałem kilka postów wcześniej, taka uroda rajskich wysp.
Kratie znane jest z delfinów słodkowodnych, dlatego kolejnego dnia pożyczamy rowery (w innym miejscu) i jedziemy kilkanaście kilometrów na północ, brzegiem rzeki. Mijamy po drodze wioski pełne domów na wysokich palach i ulicznych straganów z lokalnym jedzeniem.
Rezygnujemy z łodzi motorowej i oglądamy delfiny z brzegu (akurat jeden postanawia się wynurzyć). Jedziemy dalej nad archipelag wysepek na rzece, połączonych drewnianymi pomostami. Reszta dnia mija nam na siedzeniu z piwem i moczeniu nóg w Mekongu. Następnego dnia z rana łapiemy transport do Phnom Penh.
14 osobowy minibus zostaje wypchany 20 osobami i bagażami, na zewnątrz wiezie również skuter, dwa rowery i oponę od traktora. 5 długich godzin później wysiadamy w stolicy, która wita nas znajomym "tuk tuk?". Okazuje się że pałac królewski akurat ma siestę i nie wpuszcza odwiedzających. Za namową kierowcy motorikszy, jedziemy na Choeung Ek, czyli pola śmierci, pozostałość po 4 latach reżimu Pol Pota. Nie będę się tu dzielił wrażeniem z wizyty, zdjęć też nie mam, ale warto się tam wybrać. Odwiedzamy też szkołę Tuol Sleng, w której po 1975 roku urządzono więzienie i miejsce tortur.
Ktoś może powiedzieć, że mamy podobne muzea w Polsce. Ale tutaj to świeża historia, bardzo namacalna. Kambodża ma drugą warstwę, ukrytą pod przyjaznym uśmiechem i dużym poczuciem humoru. Wieczorem spacerujemy po mieście w kierunku hostelu, nie kupując po drodze kokosa, drewnianego słonia ani nie płacąc za tuk tuka. Za to jemy dwie kolacje, oczywiście ta na ulicy na plastikowych krzesełkach jest najlepsza.
Jeszcze przemyślenia na temat restauracji w Phnom Penh, bardzo długo czeka się w nich na jedzenie, a menu we wszystkich barach przy jednej ulicy jest "same same". Implikacje... niepokojące. Pani na zapleczu, potrzebuje więcej garnków i kogoś do pomocy, jeśli ma ogarnąć wszystkie knajpy. Następnego dnia oglądamy pałac królewski, dumę, chlubę i główne źródło dochodów miasta. Po południu wsiadamy w autobus do Sihanoukville.
Update - pisałem to mega zmęczony, więc korekta stylistyczna przyszła z opóźnieniem, za co przepraszam.

sobota, 18 stycznia 2014

Ratanakiri


Piach, Kambodża kojarzy mi się z piachem. Nie jest to żółty, plażowy piaseczek, tylko gryzący w oczy i gardło pomarańczowy pył, wzbijany przez samochody, skutery i idących ludzi. Ale inna nawierzchnia to nie jedyna zmiana widoczna od granicy. Po przejściu przez wietnamski posterunek, wsiadamy w naszego busa i przejeżdżamy przez piach na stronę Kambodży.
Tam celnicy uśmiechają się do nas, pomagają dopełniać formalności, jeden poprawia nasze niewyraźne pismo na kilku polach formularza. Ruszamy busem w głąb kraju, po kawałku najrówniejszej asfaltowej drogi, jaką widziałem od wyjazdu z Tajlandii. Poza tym dookoła widać biedę. Wszystkie skutery mają pozdejmowane plastikowe obudowy, sprzedane na części.
Ciężarówki, często zespawane z innych pojazdów, jeżdżą bez kabin, które są w tym klimacie po prostu zbędne. Każdy pojazd jest załadowany do pełna towarami i ludźmi. Nikt nie marnuje tu pieniędzy, nie mogą sobie na to pozwolić. Tylko raz na jakiś czas śmignie nowiutki SUV, zapewne kogoś, kto zbiera pieniądze od turystów w Siem Reap. Dojeżdżamy do miasta Ban Lung. Dziewczyny chcą mieszkać nad położonym kilometr od centrum jeziorem.
Kasi różowiutka walizeczka, świeżo zakupiona i napełniona ciuchami w Hoi An, na piaszczystej kambodżańskiej drodze robi furrorę. Znajdujemy nocleg, pożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć jezioro kraterowe. Wygląda trochę jak polskie stawy rybne, tylko z dżunglą dookoła.
Nad jeziorem zaczepia nas miejscowy przedstawiciel okolicznej mniejszości i w bardzo grzeczny, zupełnie nie wietnamski sposób proponuje nam wizytę w swojej wiosce, a w ramach zapłaty datek na wsparcie jego ludzi. Nie za bardzo mu ufam, ale ostatecznie decydujemy się na wizytę. Następnego dnia pożyczamy skutery i jedziemy na spotkanie.
Oglądamy wioskę, gość ciekawie mówi i odpowiada na wszystkie pytania na temat mniejszości etnicznych, oczywiście dużo wspomina o tym, na co pójdą ofiarowane przez nas pieniądze, ale to szczegół. Potem oglądamy cmentarz lokalnej społeczności i idziemy do jego domu na obiad. Jedzenie jest pyszne, ryż, kwiaty banana w mleczku kokosowym oraz mięso z warzywami.
Pokrywamy koszty wycieczki i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę. Jeszcze podczas ruszania z parkingu jeden ze skuterów łapie gumę. Dętkę wymieniają na miejscu, ale płacę około 3 razy więcej niż powinno to kosztować. Cały dzień wychodzi i tak taniej niż to samo zorganizowane przez agencję. Wszyscy są zadowoleni. W agencji mówią nam, że faktycznie pieniądze idą na wsparcie okolicznych wiosek. Ale dalej mam mieszane uczucia.
Po południu jedziemy zobaczyć okoliczne wodospady. Agnieszka, a potem Kasia, po drodze zaliczają spotkanie z piaszczystą drogą ze skutera, ale kończy się na zadrapaniu lusterka u Agnieszki oraz kolana i progu u Kasi. Wieczorem spotykamy się z poznanymi tego dnia ludźmi na kolacji i planujemy następny dzień. Kasia wyjeżdża do Kratie a następnie do Phnom Penh, my idzemy na trekking do dżunglii.
Może z tą dżunglą przesadziłem, z trekkingem w sumie też. Bardziej przypomina to spacer po lesie kabackim, z ciekawszym krajobrazem. Są wysokie drzewa, strumienie i nieuchwyte dzikie kurczaki. Mamy dwóch przewodników, jeden zna angielski, drugi zna las. Potem okazuje się, że ten, który nie zna angielskiego, tak na prawdę go zna, jest po prostu małomówny. Z tym drugim przewodnikiem rozmawiamy o historii, kulturze i polityce Kambodży, poruszamy też te trudne tematy i dowiadujemy się sporo ciekawych rzeczy. 
W trakcie trekkingu przewodnicy ścinają świeżą łodygę bambusa, napełniają ją warzywami, rozpalają ogien i pieką całość. W ten sposób dostajemy do jedzenia pyszną zupę z ryżem. Zmywać nie trzeba. Szkoda że nie ma u nas bambusa. Po trekkingu kupujemy bilety do Kratie na następny dzień. Chcemy zobaczyć jak w Kambodży wygląda Mekong.

piątek, 17 stycznia 2014

Feng i shui, czyli na południe


Z Ninh Binh jedziemy do Son Trach zobaczyć wietnamskie jaskinie. Autobus sypialny wyrzuca nas w środku nocy na drodze krajowej nr 1, na jakimś skrzyżowaniu. Na miejscu czeka na nas taksówka. Jako że nie mamy innej możliwości, po godzinie negocjacji, wsiadamy i ruszamy w drogę. Po drodze samochód łapie gumę, wymiana koła zajmuje jakieś 5 minut, mają wprawę. W Son Trach oglądamy jedną jaskinię z łodzi, drugą na piechotę. Wietnamczycy wiedzą jak zrobić show, każda komnata podświetlona jest kolorowym światłem. Jednocześnie nie wygląda to kiczowato.
Aby dostać się do Hue, wkręcamy się na wietnamską wycieczkę. Obrotna przewodniczka chce wyciągnąć od nas jak najwięcej kasy, robi się trochę nieprzyjemnie kiedy się nie dajemy, ale po paru tygodniach w Wietnamie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Po drodze, w autobusie, zorganizowane zostaje wietnamskie karaoke.
W Hue płyniemy na rejs rzeką perfumową, oglądamy groby cesarzy oraz starą stolicę kraju, z kolejnym zakazanym miastem. Poza tym samo Hue pełne jest sklepów z pamiątkami i gości na skuterach próbujących sprzedać turystom marihuanę wątpliwej jakości. Dalej przenosimy się do Hoi An, reklamowanego jako miasto artystów.
W praktyce to jeden wielki sklep z ubraniami poprawianymi na miarę i pamiątkami robionymi w Chinach. W Hoi An płacimy za podróżowanie w grupie, 5 tygodni każdy może zacisnąć zęby i przetrwać, ale w końcu przychodzi rachunek do zapłacenia, szkoda że tak późno. Ogromnym biznesem w Hoi An jest organizowanie lekcji gotowania.
Nie jest ono tak fajne jak w Tajlandii, ale jest dla mnie największą atrakcją miasta. Są też fajne bary z tarasami nad rzeką. Reszta Hoi An bardziej zniechęca, nawet francuska architektura kolonialna nie ma uroku laotańskiego Luang Prabang. Ale nic to, czas ruszyć dupę do Kambodży.

piątek, 10 stycznia 2014

Hanoi

Przeprowadzamy się z Cat Ba do Hanoi dobrze mi znaną drogą krajową nr 5. Z dworca do centrum idziemy na piechotę, obiecujemy sobie, że ostatni raz. Na miejscu życie dzieli nas na dwie podgrupy, zespół alfa znajduje hostel za 5 dolarów w centrum miasta, zespół bravo znajduje również za 5 dolarów, 20 metrów dalej, ale z większymi łóżkami. Na kolację idziemy na uliczne jedzenie, kończymy w knajpie indyjskiej, już nie pierwszy raz.
Następnego dnia zaczynamy od zwiedzania martwego Ho Chi Mina. Ale najpierw jakiś pan klei mi świetnie działającą podeszwę buta, bez pytania, potem chce za to nieprzyzwoite ilości dongów. Uciekam taksówką... Buty trzymają do tej pory, dobry klej (Znowu piszę z kilkudniowym opóźnieniem). Wracając do Ho Chi Minha, wódz w testamencie kazał się skremować, ale karny wietnamski naród miał na to inny pomysł.
Dobry bohater to martwy bohater, więc teraz codziennie między 8 a 11 można oglądać zakonserwowanego wujka Ho przez szybę, wygląda zupełnie jak figura woskowa. Samo małzoleum to betonowy blok - lodówka, z sarkofagiem i tłumem przeziębionych żołnierzy pełniących wartę honorową. Przez resztę dnia włóczymy się po mieście, przedzierając się przez rzeki skuterów.
Oglądamy bramę do Hanoi Hilton, czyli starego francuskiego więzienia, które zwiedzał niejeden amerykański żołnierz w czasie wojny. Podziwiamy świątynię literatury, katedrę oraz liczne pomniki Lenina. Po południu dziewczyny idą na zabiegi kosmetyczne (Kasia) i zakupy (Monika i Agnieszka - takie sprostowanie ;), ja odsypiam ostatnie dni w hostelu. Obiad jemy przy plastikowym stoliku na ulicy, najlepsze sajgonki na świecie (cholera, wyłapią każdą literówkę), dodatkowo z fachową obsługą pani, która zbiera pieniądze i wydaje dyspozycje swoim pracownicom. Prawdziwa szefowa.
Wieczorem idziemy na teatr kukiełkowy na wodzie. Do tej pory nie wiem czy lalkarze nurkowali pod sceną czy używali długich linek zza niej, ale robili to w sposób mistrzowski. Sama fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ot kilka scenek z życia przeciętnego wietnamczyka, smoka oraz jednorożca. Jakbym znał język, pewnie odnalazłbym w tym drugie dno. Gra słów zamierzona ;).
Hanoi jest bardzo ładnym miastem, pełnym wymieszanej architektury kolonialnej, orientalnej i socjalistycznej, ale cholernie męczącym. Za dużo tam skuterów, ludzi i hałasu. Dlatego kolejnego dnia po spacerze nad jezioro i zwiedzaniu pagody na jego środku, jedziemy na dworzec złapać transport do Ninh Binh. Kierowcy prawie biją się o to kto nas zawiezie. Do autobusu idzemy z eskortą, pilnującą by nie podkradła nas konkurencja.
Na miejscu szybko trafiamy do hostelu, pożyczamy skutery, sprawnie gubimy się i jeszcze sprawniej dojeżdżamy do Tam Coc, czyli miejscowości z górami, jaskiniami i rzeką, którą zwiedza się z pokładu łodzi wiosłowych. Może mój opis nie zachęca, ale całość wygląda super. Podobno kiedy świeci słońce, wygląda jeszcze lepiej.
Nasz wioślarz, jak każdy zresztą w Wietnamie, wiosłuje stopami. Daje mi chwilę powosłować, ale brak koordynacji ruchów nóg przekreśla moje szanse na zarobek. Na koniec dnia oglądamy pagodę w jaskini. Kiedy na ścieżce znajduję tabliczkę "Climb up" traktuję to jako zaproszenie, nie doszukując się tam zamazanego "don't".
Dzięki temu po przejściu terenu, którym każdy taternik - hobbista pogrzałby w klapkach Kubota, podziwiam panoramę całej okolicy. Następnego dnia wypożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć okoliczne wioski. Mijamy zalane pola ryżowe i oddzielone groblą cmentarze. Można odnieść wrażenie, że stosują tu płodozmian, najpierw cmentarz, potem pole, potem pastwisko.

Dojeżdżamy do antycznej stolicy Wietnamu, Hoa Lu i zakazanego miasta, które staje przed nami otworem za jedyne 10.000 dongów od osoby. Następnym punktem programu jest największa pagoda w Wietnamie, Bai Dinh, czyli wietnamski Świebodzin. Nie starcza nam czasu na zwiedzenie nawet połowy, musimy wracać żeby złapać autobus nocny na południe.
Na parkingu, korzystając z chwili nieuwagi, ktoś kradnie Monice kartę pamięci ze zdjęciami a także aparat. Ani prośby, ani groźby nie pomagają go odzyskać.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Same same, but different


Dojeżdżamy do Ha Long Bay. Od razu chowam do plecaka puchówkę i rękawiczki. Rajskie wyspy, takie jak Cat Ba mają same zalety. Jedyna wada jest taka, że bardzo trudno się do nich dostać. Sprawnie docieramy na nabrzeże, ale najbliższy prom jest za 3 godziny. Pan na skuterze namawia nas na tanią łódź, zaledwie 600,000 dongów, dla nas to trochę za drogo.
Zbiera się 7 osobowa grupa chętnych, pan na skuterze nerwowo zerka to na zegarek, to na naszą grupę. Cena spada o 50%, dopijamy kawkę i dobijamy targu. Facet dzwoni po prom, który pojawia się 10 minut później. Dopływamy na północ wyspy w godzinę, ale mimo zapewnień i obiecywań kapitana, nie ma tam autobusu, ale na szczęście jest minivan znajomego.
Znowu cena wynosi 600,000 dongów, kolejna kawa i godzina opalania się, cena zjeżdża o połowę. Pierwsza zasada targowania się, nic od nich nie chcieć. W końcu ładujemy się do busa i dojeżdżamy do Cat Ba City. Na miejscu znowu naganiacz z hotelem, tanio, widok na morze, ciepły prysznic, bierzemy. Jest ciepło, słonecznie i plażowo, wreszcie można wysuszyć ubrania po Sapie.
Dziewczyny idą na shopping na stoiska z perłami. Następny dzień to sylwester, spędzamy koniec roku na wspinaniu. Żeby nie było, to blog wspinaczkowy ;) Wypożyczamy cały sprzęt i prowadzimy kilka dróg w pożyczonych butach. Mad Rocki całkiem nieźle trzymają. Monika pożycza swój ulubiony rozmiar 37, ale przez łzy nie widzi chwytów, ostatnią drogę prowadzi w moich 43.
Wieczorna impreza sylwestrowa mija w międzynarodowym towarzystwie, pod znakiem 2 drinki w cenie 1. Wcześniej napełniamy arbuza i dragonfruit rumem i zjadamy na balkonie. W końcu Kasi strzykawki na coś się przydają ;) Następny dzień to tak zwany kac na pokładzie. Wybieramy się na rejs po Ha Long Bay, czyli archipelagu wapiennych skał.
W ramach rejsu trochę kajakujemy, trochę leżymy oraz oglądamy pana z wielką rybą. Przez koleje dni mamy słoneczną pogodę, pływamy po zatoce i jeździmy na skuterach po wyspie. Żywimy się owocami morza i zapijanymi sokami owocowymi. Po miesiącu podróżowania we trójkę, 4 stycznia ma dołączyć do nas Agnieszka.
Jej samolot ląduje na oddalonym o 150km lotnisku, z którego dostanie się na wyspę jest niezłą gimnastyką. Nam z kolei nie chce się jeszcze wynosić z Cat By do Hanoi, dodatkowo Monika łapie jakieś przeziębienie. Na lotnisko jadę sam, na skuterze, najpierw 30km po wyspie, potem godzina wodolotem, 150km po wietnamskich drogach i odbieram Agnieszkę.
Jednak nie zabrała walizki na kółkach, pełnej Malarone ;) Tu dygresja, Malarone najlepiej wchłania się zapijane piwem, bia hanoi sprawdza się doskonale. Plecak sprawnie mieści się między nogami kierowcy. To standardowy sposób przewozu towarów. Tego dnia widzę jeszcze na skuterze między innymi 2 świnie a także trumnę, położoną na siedzeniu w poprzek. W międzyczasie wyjeżdżam z paliwa, ale akurat przy spożywczaku, gdzie obok wody i Coca Coli jest paliwo.
Za dolewkę płacę na spółkę z jakimś gościem, który też zjadł rezerwę, 5000 dongów, czyli 75 groszy. W drugą stronę jazda nie dłuży się tak bardzo, z przerwą na "małe Phô nie Phô". Nocujemy w hotelu na wybrzeżu, rano łapiemy pierwszy wodolot i śniadanie jemy już na wyspie. Ta podróż zostawia trwały ślad w mojej psychice.
W ramach odpoczynku zapodajemy kajaki i plażowanie w zatokach Ha Long Bay. Następnego dnia pogoda się psuje, więc pakujemy się i jedziemy do Hanoi, żeby rozpocząć długą drogę na południe.