czwartek, 2 stycznia 2014

The North Fake

Sapa wita nas pochmurną pogodą i temperaturą 5 stopni. Na szczęście w hostelu ciepła woda płynie w dużej ilości, także w umywalce, w Azji to rzadkość. Ogrzewania nie ma, ale są koce elektryczne w łóżkach. To dyktuje nam plan dnia: od świtu do zmierzchu na nogach poza hostelem, reszta doby albo w łóżku albo pod prysznicem. Na początek idziemy zwiedzać miasto. Wszędzie widać choinki, bilboardy reklamujące hostele, restauracje i biura podróży, napisy po angielsku obiecujące rozgrzewający masaż, grzane wino albo tani obiad.
Brakuje tylko turystów, jesteśmy tu poza sezonem, grudzień i styczeń to wietnamska zima z wiecznymi mgłami, zimnem i śniegiem, to tłumaczy niskie ceny hosteli. Jednak dominującym elementem krajobrazu są sklepy oferujące chińskie podróbki znanych outdoorowych marek takich jak TNF, Patagonia, Mammut czy Jack Wolfskin. Na kolejny dzień planujemy wejście na Fansipan, najwyższy szczyt Indochin, więc robimy małe zakupy żeby przygotować się na mróz i śnieg.
Sama Sapa o tej porze roku jest dość sennym miasteczkiem, nawet fontanna przy stawie w centrum miasta jest wyłączona, życie toczy się tylko w okolicach marketu. Tam kobiety poprzebierane w kolorowe stroje oferują ręcznie robione w chinach kolorowe torebki oraz wycieczkę i nocleg u nich w wiosce. My zwiedzamy kościół, ogród orchidei (niezbyt kwitną w tej temperaturze) oraz okoliczny pagórek. Kolejny dzień to dla nas trekking na Fansipan, 3143 metry.
Zrywka o 5:15, o 5:30 jesteśmy gotowi i czekamy na naszych przewodników, o 6:15 przyjeżdża nasza taksówka, o 6:30 zaczynamy pedałować pod górę. Startujemy razem z dwoma innymi śmiałkami z przełęczy na wysokości 1800 metrów. Przewodnicy, dwa 20-letnie Vietcongsyny, narzucają nam mocne tempo, nie ma mowy o powolnym starcie. Zwalniamy tylko żeby mogli wyciąć maczetami szlak przez dżunglę, tam gdzie ścieżka pozarastała. Mijamy dwa obozy gdzie nocują standardowe 2 i 3-dniowe trekkingi, nam nie chce się tam nocować, za zimno.
Najpierw brodzimy po kolana w błocie, potem po kolana w śniegu, czołgamy się pod pędami bambusa, które przykrywają ścieżkę. W końcu wychodzimy ponad chmury i pierwszy raz od przyjazdu do Sapy widzimy słońce. Na szczycie, kiedy ukryje się przed wiatrem jest ciepło, nie ma śniegu. Suszymy nogi i buty na słońcu, jemy obiad, robimy zdjęcia. Drogę na dół zaczynamy po 30 minutach, ale każdy ociąga się z zejściem w chmury. Znowu włazimy w górę błota i śniegu i wszechobecne lasy bambusowe.

W wietnamie występują następujące piętra roślinne: regiel dolny, czyli błotnisty las z kempkami bambusa, regiel górny czyli skalisty las z kempkami bambusa, piętro bambusa, piętro bambusa w śniegu, wieczna zmarźlina bambusowa, gdyby było coś wyżej, na pewno składałoby się z bambusa. Gdzie są pandy? Na pewno nie wyginęły tu z głodu. Przynajmniej kijków trekkingowych mamy pod dostatkiem. Ja mam gorszy dzień, idę ostatni, przewodnik naciska żeby trzymać szybkie tempo. Ale udaje nam się, dobijamy na parking 15 minut przed zmierzchem. Jedziemy do miasta zjeść jakiś kawał krowy i iść spać.
Następnego dnia zastępujemy przemoczone kurtki i buty podróbkami ze sklepu i jedziemy z Kasią zobaczyć pola ryżowe i okoliczne wioski. Monika zostaje w mieście na dłuższych zakupach. Jedyne ruchy nogami jakie wykonuję tego dnia, to zmiana biegów w motocyklu. Pora roku nie zachęca do zwiedzania, ryż niedawno zebrano a doliny są zalepione chmurami. Ale i tak wzgórza i pola robią wrażenie.
Znowu pełno jest bab w ludowych strojach, nieraz zdarza im się gonić za mną z torebkami na sprzedaż. Ale z Yamahą nie mają szans, ha! ;)
Nasz początkowy plan spędzenia sylwestra w Sapie ulega zmianie, z powodu czynników atmosferycznych. Kolejnego dnia rozpoczynamy podróż na jedną z wietnamskich wysp, Cat Ba, bardziej łaskawą pod względem aury.
Po drodze oglądamy niedzielny targ w mieście, którego nazwy już nie pamiętam. Od innych azjatyckich marketów różni się tym, że sprzedawane są na nim także zwierzęta. Ale przy okazji targu, jemy najlepsze i najtańsze Phô jakiego do tej pory próbowałem. Wieczorem wsiadamy do autobusu sypialnego do zatoki Ha Long.
Autobusy nocne oferują pasażerom piętrowe łóżka i koce, zawieszenie robi co może, kierowca nie używa hamulca, tylko klakson, ale droga biegnie przez wietnamskie góry i miasteczka. Co chwila budzę się podrzucony pod sufit na jakiejś dziurze. W ten sposób niezbyt wyspani docieramy do Ha Long City.

9 komentarzy:

Jarek pisze...

Kupiliscie jakies fajne chinskie podroby Pólnocnego Ryja?

AC pisze...

Ja pitole! Bambusowe wspinactwo uprawiali! ;-) Piter - koniecznie musisz sobie zrobić zdjęcie w stylu panda na jakimś bambusie ;-)

Anna Wojtkiewicz pisze...

Jak wygląda podróbka Mammuta? Mają byka w logo? ;-)

AC pisze...

chyba żubra. Mammut to po wietnamsku żubr ;)

Anna Wojtkiewicz pisze...

żubr czy byk - jedna cholera. Najciekawszy jest sam pomysł na podróbę ;-)

AC pisze...

Żubr czy Byk - jedna podróba ;) Pozdrowienia z Gdańska Kasia

AC pisze...

Piter pamiętaj o projekcie związanym z koszulkami z logo TNF - The Noches soy Facil ;-)

piotrek pisze...

Zdjęcie na pandę już gdzieś chyba mam, jeszcze z Tajlandii. A podróbki mają oryginalne logo, tylko czasami "Mammut" jest nie tak idealnie równo naszyte ;) Trochę tego towaru mamy.

Anna Wojtkiewicz pisze...

haha czyli dla każdego macie gifta w postaci koszulki The North Fake? :-))))