piątek, 10 stycznia 2014

Hanoi

Przeprowadzamy się z Cat Ba do Hanoi dobrze mi znaną drogą krajową nr 5. Z dworca do centrum idziemy na piechotę, obiecujemy sobie, że ostatni raz. Na miejscu życie dzieli nas na dwie podgrupy, zespół alfa znajduje hostel za 5 dolarów w centrum miasta, zespół bravo znajduje również za 5 dolarów, 20 metrów dalej, ale z większymi łóżkami. Na kolację idziemy na uliczne jedzenie, kończymy w knajpie indyjskiej, już nie pierwszy raz.
Następnego dnia zaczynamy od zwiedzania martwego Ho Chi Mina. Ale najpierw jakiś pan klei mi świetnie działającą podeszwę buta, bez pytania, potem chce za to nieprzyzwoite ilości dongów. Uciekam taksówką... Buty trzymają do tej pory, dobry klej (Znowu piszę z kilkudniowym opóźnieniem). Wracając do Ho Chi Minha, wódz w testamencie kazał się skremować, ale karny wietnamski naród miał na to inny pomysł.
Dobry bohater to martwy bohater, więc teraz codziennie między 8 a 11 można oglądać zakonserwowanego wujka Ho przez szybę, wygląda zupełnie jak figura woskowa. Samo małzoleum to betonowy blok - lodówka, z sarkofagiem i tłumem przeziębionych żołnierzy pełniących wartę honorową. Przez resztę dnia włóczymy się po mieście, przedzierając się przez rzeki skuterów.
Oglądamy bramę do Hanoi Hilton, czyli starego francuskiego więzienia, które zwiedzał niejeden amerykański żołnierz w czasie wojny. Podziwiamy świątynię literatury, katedrę oraz liczne pomniki Lenina. Po południu dziewczyny idą na zabiegi kosmetyczne (Kasia) i zakupy (Monika i Agnieszka - takie sprostowanie ;), ja odsypiam ostatnie dni w hostelu. Obiad jemy przy plastikowym stoliku na ulicy, najlepsze sajgonki na świecie (cholera, wyłapią każdą literówkę), dodatkowo z fachową obsługą pani, która zbiera pieniądze i wydaje dyspozycje swoim pracownicom. Prawdziwa szefowa.
Wieczorem idziemy na teatr kukiełkowy na wodzie. Do tej pory nie wiem czy lalkarze nurkowali pod sceną czy używali długich linek zza niej, ale robili to w sposób mistrzowski. Sama fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ot kilka scenek z życia przeciętnego wietnamczyka, smoka oraz jednorożca. Jakbym znał język, pewnie odnalazłbym w tym drugie dno. Gra słów zamierzona ;).
Hanoi jest bardzo ładnym miastem, pełnym wymieszanej architektury kolonialnej, orientalnej i socjalistycznej, ale cholernie męczącym. Za dużo tam skuterów, ludzi i hałasu. Dlatego kolejnego dnia po spacerze nad jezioro i zwiedzaniu pagody na jego środku, jedziemy na dworzec złapać transport do Ninh Binh. Kierowcy prawie biją się o to kto nas zawiezie. Do autobusu idzemy z eskortą, pilnującą by nie podkradła nas konkurencja.
Na miejscu szybko trafiamy do hostelu, pożyczamy skutery, sprawnie gubimy się i jeszcze sprawniej dojeżdżamy do Tam Coc, czyli miejscowości z górami, jaskiniami i rzeką, którą zwiedza się z pokładu łodzi wiosłowych. Może mój opis nie zachęca, ale całość wygląda super. Podobno kiedy świeci słońce, wygląda jeszcze lepiej.
Nasz wioślarz, jak każdy zresztą w Wietnamie, wiosłuje stopami. Daje mi chwilę powosłować, ale brak koordynacji ruchów nóg przekreśla moje szanse na zarobek. Na koniec dnia oglądamy pagodę w jaskini. Kiedy na ścieżce znajduję tabliczkę "Climb up" traktuję to jako zaproszenie, nie doszukując się tam zamazanego "don't".
Dzięki temu po przejściu terenu, którym każdy taternik - hobbista pogrzałby w klapkach Kubota, podziwiam panoramę całej okolicy. Następnego dnia wypożyczamy rowery i jedziemy zobaczyć okoliczne wioski. Mijamy zalane pola ryżowe i oddzielone groblą cmentarze. Można odnieść wrażenie, że stosują tu płodozmian, najpierw cmentarz, potem pole, potem pastwisko.

Dojeżdżamy do antycznej stolicy Wietnamu, Hoa Lu i zakazanego miasta, które staje przed nami otworem za jedyne 10.000 dongów od osoby. Następnym punktem programu jest największa pagoda w Wietnamie, Bai Dinh, czyli wietnamski Świebodzin. Nie starcza nam czasu na zwiedzenie nawet połowy, musimy wracać żeby złapać autobus nocny na południe.
Na parkingu, korzystając z chwili nieuwagi, ktoś kradnie Monice kartę pamięci ze zdjęciami a także aparat. Ani prośby, ani groźby nie pomagają go odzyskać.

4 komentarze:

Anna Wojtkiewicz pisze...

uuuu...czyżby pierwsza kradzież tego wyjazdu?

ps. czy w wietnamskim świebodzinie też znalazłeś tabliczkę "climb up"? ;-)

Jarek pisze...

Monia, nie martw się o zdjęcia. Najważniejsze to, co zostanie w Twojej głowie.

AC pisze...

Zdjęć chyba bardziej szkoda niż tego aparatu.. :-(

Anna Wojtkiewicz pisze...

halo halo!
I gdzie teraz jesteście? ;-)