poniedziałek, 6 stycznia 2014

Same same, but different


Dojeżdżamy do Ha Long Bay. Od razu chowam do plecaka puchówkę i rękawiczki. Rajskie wyspy, takie jak Cat Ba mają same zalety. Jedyna wada jest taka, że bardzo trudno się do nich dostać. Sprawnie docieramy na nabrzeże, ale najbliższy prom jest za 3 godziny. Pan na skuterze namawia nas na tanią łódź, zaledwie 600,000 dongów, dla nas to trochę za drogo.
Zbiera się 7 osobowa grupa chętnych, pan na skuterze nerwowo zerka to na zegarek, to na naszą grupę. Cena spada o 50%, dopijamy kawkę i dobijamy targu. Facet dzwoni po prom, który pojawia się 10 minut później. Dopływamy na północ wyspy w godzinę, ale mimo zapewnień i obiecywań kapitana, nie ma tam autobusu, ale na szczęście jest minivan znajomego.
Znowu cena wynosi 600,000 dongów, kolejna kawa i godzina opalania się, cena zjeżdża o połowę. Pierwsza zasada targowania się, nic od nich nie chcieć. W końcu ładujemy się do busa i dojeżdżamy do Cat Ba City. Na miejscu znowu naganiacz z hotelem, tanio, widok na morze, ciepły prysznic, bierzemy. Jest ciepło, słonecznie i plażowo, wreszcie można wysuszyć ubrania po Sapie.
Dziewczyny idą na shopping na stoiska z perłami. Następny dzień to sylwester, spędzamy koniec roku na wspinaniu. Żeby nie było, to blog wspinaczkowy ;) Wypożyczamy cały sprzęt i prowadzimy kilka dróg w pożyczonych butach. Mad Rocki całkiem nieźle trzymają. Monika pożycza swój ulubiony rozmiar 37, ale przez łzy nie widzi chwytów, ostatnią drogę prowadzi w moich 43.
Wieczorna impreza sylwestrowa mija w międzynarodowym towarzystwie, pod znakiem 2 drinki w cenie 1. Wcześniej napełniamy arbuza i dragonfruit rumem i zjadamy na balkonie. W końcu Kasi strzykawki na coś się przydają ;) Następny dzień to tak zwany kac na pokładzie. Wybieramy się na rejs po Ha Long Bay, czyli archipelagu wapiennych skał.
W ramach rejsu trochę kajakujemy, trochę leżymy oraz oglądamy pana z wielką rybą. Przez koleje dni mamy słoneczną pogodę, pływamy po zatoce i jeździmy na skuterach po wyspie. Żywimy się owocami morza i zapijanymi sokami owocowymi. Po miesiącu podróżowania we trójkę, 4 stycznia ma dołączyć do nas Agnieszka.
Jej samolot ląduje na oddalonym o 150km lotnisku, z którego dostanie się na wyspę jest niezłą gimnastyką. Nam z kolei nie chce się jeszcze wynosić z Cat By do Hanoi, dodatkowo Monika łapie jakieś przeziębienie. Na lotnisko jadę sam, na skuterze, najpierw 30km po wyspie, potem godzina wodolotem, 150km po wietnamskich drogach i odbieram Agnieszkę.
Jednak nie zabrała walizki na kółkach, pełnej Malarone ;) Tu dygresja, Malarone najlepiej wchłania się zapijane piwem, bia hanoi sprawdza się doskonale. Plecak sprawnie mieści się między nogami kierowcy. To standardowy sposób przewozu towarów. Tego dnia widzę jeszcze na skuterze między innymi 2 świnie a także trumnę, położoną na siedzeniu w poprzek. W międzyczasie wyjeżdżam z paliwa, ale akurat przy spożywczaku, gdzie obok wody i Coca Coli jest paliwo.
Za dolewkę płacę na spółkę z jakimś gościem, który też zjadł rezerwę, 5000 dongów, czyli 75 groszy. W drugą stronę jazda nie dłuży się tak bardzo, z przerwą na "małe Phô nie Phô". Nocujemy w hotelu na wybrzeżu, rano łapiemy pierwszy wodolot i śniadanie jemy już na wyspie. Ta podróż zostawia trwały ślad w mojej psychice.
W ramach odpoczynku zapodajemy kajaki i plażowanie w zatokach Ha Long Bay. Następnego dnia pogoda się psuje, więc pakujemy się i jedziemy do Hanoi, żeby rozpocząć długą drogę na południe.








2 komentarze:

AC pisze...

Piter - dziewczyny już wyglądają jak klasyczni backpackersi - wypasione szarawary ubrane (też takie mamy) a Ty co? Całą kasę na pasikoniki w miodzie wydajesz? ;-)

Anna Wojtkiewicz pisze...

pewnie kupił same fake'owe Mammuty ;-)
@Monia - czaderskie macie te spodnie od pidżamy! też takie poproszę:D:D:D